"Złodziej", Megan Whalen Turner, Ars Machina 2012
Podobno świat należy do odważnych. Można się z tym stwierdzeniem zgodzić, ale z drugiej strony, czyż odwagę od głupoty nie oddziela ledwie cienka granica? I skąd u licha w recenzji książki dla młodzieży taki wstęp? Już spieszę z wyjaśnieniami: otóż – moim skromnym zdaniem – zakładanie w obecnych, jakże niepewnych czasach, nowego wydawnictwa zajmującego się fantastyką, zakrawa właśnie albo na śmiałość, albo skrajne oderwanie od rzeczywistości.
No dobrze, przyznaję bez bicia, iż dotychczasowe postępowanie pań i panów z Ars Machiny świadczy o tym, iż nie jest to inicjatywa zmontowana ad hoc, na słynne polskie "jakoś to będzie". Wystarczy rzut oka na blog wydawnictwa i zamieszczone tam podsumowanie roku 2011, by stwierdzić, iż osoby odpowiedzialne za całość projektu potrafią dostrzec własne słabości i zalety, jednocześnie obiektywnie wypunktowując porażki i sukcesy. Postawa ta rokuje dość dobrze na przyszłość. Zresztą, już za samo to, iż dzięki Ars Machinie mogę z radością wczytywać się w trylogię ryfterów Wattsa, byłbym skłonny zadeklarować oficynie dozgonną wdzięczność i zawsze gotową garść komplementów trzymanych na podorędziu.
Gen jest złodziejem. Jak sam twierdzi, piekielnie dobrym złodziejem. Co więcej, w jego mniemaniu, nie ma takiej rzeczy, której nie potrafiłby skraść. Być może nie są to wyłącznie czcze przechwałki, jednak nie wszystkie osoby w królestwie Sounis powinny były się o tym dowiedzieć. Zwłaszcza ci spośród nich, którzy reprezentują prawo. I tak rozpowiadając na lewo i prawo o własnych złodziejskich czynach, Gen w końcu trafia do lochów. Z pomocą rabusiowi przychodzi królewski doradca, zwany Magiem – choć z czarami niewiele ma wspólnego – który gotów jest uwolnić złodzieja. Oczywiście, w życiu nie ma nic za darmo i ceną za wolność w tym przypadku będzie kradzież pewnego cennego, zdawałoby się dawno zagubionego przedmiotu...
Pierwsze trzy rozdziały powieści to prawdziwa literacka katastrofa. Z trudem przebijając się przez kolejne stronice, nie mogłem uwierzyć, iż ktokolwiek będący przy zdrowych zmysłach, mógł pozwolić ujrzeć światłu dziennemu czemuś równie tragicznemu. Pal licho ślamazarnie rozwijającą się akcję – co niektórzy nazywają taki zabieg "budowaniem nastroju" - ale niektóre fragmenty ocierają się wręcz o grafomanię (liczne powtórzenia, niezdarność przy konstruowaniu zdań i patologiczne wręcz nadużywanie zaimków osobowych). Dramat.
Doprawdy, nie wiem, jakie moce nieczyste miały przy tym swój udział, ale gdzieś tak po pięćdziesięciu-sześćdziesięciu stronach autorka przechodzi nieprawdopodobną metamorfozę i z książki-potworka, przeistacza "Złodzieja" w naprawdę niezłą powieść fantasy. I właśnie temu miał służyć wcześniejszy akapit: nie wykpieniu pani Turner, ale przekonaniu was, iż warto zacisnąć zęby i nie skreślać od razu pisarki. Dalej jest już naprawdę o wiele lepiej.
Choć historia jest dość prosta, Megan Whalen Turner potrafiła rozpisać ją w sposób bardzo przyzwoity. Zresztą, owa prostota wbrew pozorom nie jest wadą – w czasach wielotomowych, na siłę kreowanych na epickie, powieści, odrobina nieskomplikowanej rozrywki może stanowić miłe urozmaicenie. Trafnym zabiegiem okazało się ograniczenie liczby bohaterów do wyłącznie pięciu osób (inne postacie pojawiają się rzadko, a jeśli już, to ledwie na chwilę) – dzięki temu autorka może skupić się w całości na kreśleniu relacji panujących między Genem i jego towarzyszami (choć te również nie wychodzą poza pewien schemat, no ale cóż, taką już pisarka najwyraźniej przyjęła konwencję). Samego złodzieja zaś dość łatwo obdarzyć swoją sympatią: cięty język i niepokorność na pewno czynią z niego kogoś, komu chętniej się kibicuje, niż całej gamie wymoczków nawiedzających literaturę młodzieżową.
Co naprawdę zasługuję na pochwałę, to to, jak pani Turner traktuje młodych czytelników – w końcu to do nich adresowany jest "Złodziej": miast próbować omamić ich wielostronicowymi, bombastycznymi pojedynkami na czary – zresztą samej magii w powieści w zasadzie nie uświadczymy - postaciami nieskazitelnych herosów i bzdurnymi morałami o potędze przyjaźni, lub tym podobnymi banałami, stara się im opowiedzieć poważną, nieinfantylną opowieść o pewnym rabusiu, który postanowił zagrać wszystkim na nosie.
Wracając do pierwotnej myśli, zawartej na początku tej recenzji: czy wydanie powieści dla młodzieży, gdy ze spokojem można było wypuścić kolejną steampunkową antologię, lub coś zbliżonego gatunkowo, albo czym prędzej dać Polakom "Behemota" Petera Wattsa, nie jest zabiegiem dość ryzykownym? Cóż, tym razem raz jeszcze Ars Machina wraca do domu z tarczą, choć nie obyło się bez potknięć.
Tak czy inaczej, nadal trzymam za całe przedsięwzięcie kciuki. Oby tak dalej.
Michał Smyk