Napisana w czterdzieści trzy noce, zadziwiająca, a jednocześnie przerażająca powieść jednego z najwybitniejszych i najbardziej wpływowych amerykańskich pisarzy XX wieku – Gdy leżę, konając autorstwa Williama Faulknera.
Książka pisana „na kolanie”, na dnie odwróconej do góry nogami taczki, podczas nocnych zmian w elektrowni Uniwersytetu Missisipi, gdzie autor zarabiał na życie swojej rodziny. Jakkolwiek groteskowo by to nie brzmiało, Faulkner jeszcze za życia został doceniony, otrzymując Nagrodę Nobla z dziedziny literatury. Swoją działalnością zainspirował wielu innych artystów, między innymi globalnie znanego absurdystę – Alberta Camusa oraz polską noblistkę – Olgę Tokarczuk.
Utwór As I Lay Dying został wydany w roku 1930, a ponad trzydzieści lat później, w 1968, doczekał się pierwszego polskiego przekładu Ewy Życieńskiej. Wydawnictwo Znak zdecydowało się jednak na wznowienie twórczości Faulknera w zupełnie nowych, współczesnych tłumaczeniach, które otwierają kolejne drogi możliwości interpretacyjnych. Jacek Dehnel nazywa swoją praktykę retranslatorską „podkręcaniem języka”. Pracując nad Gdy leżę, konając, skupił się na podkreśleniu indywidualności każdego bohatera, właśnie poprzez uwydatnienie maniery obecnej w ich wypowiedziach i myślach.
Zabieg ten szczególnie wybrzmiewa przez podział narracji na głosy, dzięki któremu możemy poznać nie tylko odmienne punkty widzenia, ale również charakter i usposobienie postaci. Z racji iż powieść pozbawiona jest jednego, głównego narratora, który swoją retoryką odgórnie nadawałby pewien sposób odbioru, bohaterowie pozostają „surowi” i zdani jedynie na opinię czytelnika. To nie jedyna charakterystyczna cecha narracji, którą wykorzystał autor. Faulkner operuje techniką zwaną strumieniem świadomości, ukazującą psychikę postaci, stawiając ją praktycznie na pierwszym planie. Przez utwór płyniemy wraz z ich myślami i emocjami, zanurzając się w danym momencie. Cały wykreowany świat odczuwamy i widzimy oczami narratorów, których jest aż piętnastu.
Książka jest jednym z siedemnastu utworów Faulknera, których akcja rozgrywa się w fikcyjnym hrabstwie Yoknapatawpha. Trwa jedynie dziesięć lipcowych dni, w ciągu których gnije nie tylko ciało zmarłej matki Addie, ale również cała rodzina Bundrenów, którą dzisiaj nazwalibyśmy zgoła dysfunkcyjną. Oprzeć się nie mogę zacytowania lekarskiej „recepty” - [...] moglibyście dać jego głowę pod piłę i wyleczyliście całą rodzinę… Wypowiedź ta dotyczy ojca – Ansego, który wraz ze wspomnianą Addie mają piątkę dzieci: Casha rąbiącego deski na trumnę własnej matki, Darla, który ostatecznie dostał świra, Dewey Dell, pragnącą dokonać aborcji niechcianego dziecka, najmłodszego Vardamana, którego matka jest rybą i matczynego ulubieńca Jewela – klejnot, tylko że jego matka jest koniem…
Wyruszają w podróż, której celem jest pochowanie Addie, położonej w swojej trumnie handmade (proszę mi wybaczyć…). Dehnel nazywa ich wyprawę „spsiałą odyseją”, a to też nie bez powodu, gdyż oryginalny tekst Faulkner zatytułował cytatem z jedenastej księgi Odysei i nie jest to jedyny element, gdzie dopatrzeć się można intertekstualności. Wracając jednak do wspomnianego powyżej określenia – trudno się z nim nie zgodzić i niech pozostanie ono zwięzłym podsumowaniem treści.
Lektura ta nie jest prosta, ale jakże niepodważalnie dobra i metaforyczna. Obrzydliwa, groteskowa i przykra. Mam więc pewną radę-prośbę, aby sięgnąć po ten utwór w odpowiednim czasie. Aby nie tylko go przeczytać, ale przede wszystkim przeżyć.