O czym jest najnowsza powieść Alex Marwood pt. Wyspa zaginionych dziewcząt? Nietrudno wywnioskować już z opisu.
Trzynastoletnia Mercedes żyje na zapomnianej przez Boga i ludzi wyspie La Kastellana marząc, by być kimś innym. Cóż czasem warto uważać, o czym się marzy... Trzydzieści lat później jest najbardziej zaufaną pomocą Tatiany Meade, rozpuszczonej córki nieformalnego właściciela wyspy, rządzącego nią i jej mieszkańcami żelazną ręką. Na wyspę przybywa Robin, zrozpaczona matka poszukująca swej zaginionej siedemnastoletniej córki Gemmy.
Choć wszystko, czego tu doświadczyłam, wydaje się wyjęte rodem ze średniowiecza lub sennym marzeniem pozbawionych skrupułów, żądnych władzy mężczyzn, to jednak jestem w stanie uwierzyć, że takie sytuacje mają miejsce. Dziś za pieniądze można kupić prawie wszystko a ci, którzy mają je w nadmiarze, pewnie nieraz czują się bogami. Jestem przekonana, że niektórzy czują się lepsi tylko z racji posiadania. Więc czemu nie pójść o krok dalej i spełnić wszystkie swoje nawet najbardziej wyuzdane i mroczne zachcianki? Kupić wyspę i milczenie jej ubogich i zacofanych mieszkańców, przecież czasem to tylko kwestia ceny. Czy znajdzie się ktoś, kto w końcu zechce wyjawić prawdę? I czy mu się to uda?
Zaintrygowała mnie ta historia. Z jednej strony zupełnie nieprawdopodobna, a z drugiej... czemu nie? Ktoś przecież nie bez przyczyny wymyślił przysłowie: "kto bogatemu zabroni?" Znalazłam tu ważne przypomnienie dotyczące relacji rodziców z dziećmi, które nie chcą od nas materialnych podarunków, ale naszego czasu, uwagi, miłości. Bardziej to ludzki dramat niźli thriller i na pewno nie jest to książka dla każdego. Jak w większości prawie pięćsetstronicowych powieści i tutaj zdarzają się momenty, które spokojnie można by pominąć. Na szczęście ja lubuję się we wszelkiego typu roztrząsaniach i dywagacjach, więc odpowiadała mi ta monumentalna obszerność i drobiazgowość, za którą szło dość wolne tempo. Ale na pewno nie każdemu będzie to pasować.