Muszę przyznać, iż nie spodziewałam się tak dobrej zabawy przy lekturze Wyspy diabła oraz Złotej wyspy. Literatura islandzka, nie będąca kryminałami, jednoznacznie kojarzyła mi się tylko z wielotomowymi sagami. Tymczasem twórczość Einara Kárasona jest bardzo wysoko ceniona wśród jego rodaków, a trylogia, którą rozpoczyna Wyspa diabła, jest pozycją wręcz kultową.
Lata 50. XX wieku. Thulecamp w Reykjaviku – miejsce, gdzie dzieci zbyt szybko dorastają, rzeczy się zdobywa, a pracę traktuje bardzo frywolnie. Wielopokoleniowa rodzina Thomassonów to niespodziewany zbiór indywiduów. Obecność armii amerykańskiej w pobliżu baraków biedoty zapoczątkuje w życiu całej rodziny islandzką wersję „amerykańskiego snu”. Perypetie Starego Domu oraz jego mieszkańców to plątanina smutku i radości, rzeczy niewiarygodnych, z ciężką codzienną dolą. Nieprawdopodobne jak autorowi udało się rozwinąć perypetie Thomassonów oraz innych mieszkańców tej biednej dzielnicy.
Inteligentnie i ironicznie, niczym kronikarz, prowadzi czytelnika przez tą, nie da się od tego uciec, sagę rodzinną. I co bardzo charakterystyczne dla całej literatury nordyckiej, niezależnie od nagromadzonych mroków, przez wszystko przebija się humor. Pokaźna galeria postaci niesie z sobą bogactwo i różnorodność charakterów i historii. Mimo iż Thulecamp to zaledwie wycinek całego kraju i do tego jeden z najbiedniejszych, obie powieści śmiało można traktować jako kronikę powojennych czasów, czasów na długo przed turystycznym boomem.
W październiku 2020 możemy spodziewać się ostatniej części trylogii – Ziemi przyobiecanej. Pozostaje tylko cierpliwie czekać i żywić nadzieję, że będzie na równie wysokim poziomie jak te, które są już w naszym zasięgu.