Jarosław Grzędowicz znany mi jest głównie z sagi Pana Lodowego Ogrodu, która rzuciła mnie na kolana. Wypychacza Zwierząt stawiam zaraz obok, na półce z ulubionymi tytułami.
Autor zabiera nas w trzynastoprzystankową podróż, której pierwszym etapem jest wizyta w domu, odziedziczonym po dość osobliwej cioci Konstancji. Ciocia, jak się okazuje, posiadała dość nietypowe hobby, jakim jest wywoływanie duchów, które wciąż owocnie uprawia będąc już po drugiej stronie. Drugi przystanek – klasyka gatunku, podróże w czasie z wątkiem sensacyjnym. Linia czasowa zostaje zakłócona w wyniku serii, na pierwszy rzut oka nic nieznaczących działań przybyszów z przyszłości. Pan Meier, zdrajca w swojej linii czasowej, stara się z całej siły przeszkodzić w knowaniach swoich pobratymców z przyszłości, aby uniknąć katastrofy. Środek Syberii, maleńka chatka, na zewnątrz szaleje buran. Przypadkowi towarzysze podróży, odcięci od świata, prowadzą dysputę o światach równoległych, których zderzenie doprowadziło do ich spotkania. Brzmi jak szaleństwo? W między czasie przenosimy się do Polski. Piątka przyjaciół, podczas kilkudniowego pobytu w domku jednego z nich bawi się, pije i rozmawia. Jedna z tych rozmów dotyczy plagi złodziei, grasujących po działkach i domowych metod bronienia się przed nimi. Przez przypadek jedna z nich została wprowadzona w życie. No bo w sumie, co może się złego stać przy wódce? Kolejnym miejscem, do którego zabiera nas autor jest Francja w czasie rewolucji. Wśród ludności rozpowszechnia się plotka o niezwykłym darze, który posiada nie kto inny, a kat. Posiada on zdolność właściwego osądu o winie. Jedno spojrzenie w oczy i wie, czy ktoś zasłużył na śmierć. Decyduje ostatecznie, czy ktoś zasłużył na pocałunek Loisetty. Tak pieszczotliwie nazywa swoją gilotynę, która przychodzi do niego w snach pod postacią jednej ze skazanych. Domaga się krwi. Dręczy go nieustannie i ciągle chce więcej. Głodni? Chińska knajpa w warszawskim podziemiu, która posiada niezwykłe menu, to nasz przystanek numer sześć. W menu znajdziemy zarówno nasze problemy, a także wrogów, których możemy zjeść... mentalnie oczywiście. Po posiłku następuje czas na Farawell Blues – lądowanie obcych na ziemi. Next stop: Wenecja. Wacek przysłowiowe „skoki w bok” traktuje jak sport. Nie inaczej jest podczas miesiąca miodowego, w trakcie weneckiego karnawału. Po kolejnej przygodzie natrafia na mówiącego po polsku jegomościa w masce Dottore, który przedstawia się jako Casanova... Z Wenecji jedziemy do Igora, który za nic w świecie nie chce, żeby o śmierci ulubionego kota dowiedziała się jego żona i córka. Stąd wizyta u wypychacza zwierząt, który nie tylko zrobi to zgodne ze swoim fachem. Dodatkowo zwierzątko otrzyma nowe życie. Czas na alternatywną wersję Europy. Zepsuty zachód, specjalne strefy ekonomiczne tzw. sprestreki, które są miejscem pochodzenia Normana oraz polem walki fundamentalistycznych dewiantów z wszechobecnym patriarchatem. Zbliżając się do ostatnich dwóch opowiadań, uczestniczyć możemy w czymś na wzór opowieści wigilijnej, jednakże w stylu Grzędowicza oczywiście, oraz dać nurka niemiecką łodzią podwodną podczas II wojny światowej razem z towarzystwem Thule i Lokim.
Wypychacz Zwierząt wzbudza uczucie, które wywołała we mnie również Księga Jesiennych Demonów – pierwotny lęk, który sprawia, że włosy jeżą się na karku. Opowiadania balansują na granicy fantastyki i science-fiction. Są jak bajania babci w wyjątkowo paskudną noc. Wiemy że to bajania, jednak z jakiegoś powodu niepewność pozostaje.