Dystopijna wizja świata niedalekiej przyszłości (a może bardziej teraźniejszości). Świata niezamykających się okienek fejsbukowych, ciągłego wibrowania mesendżerów, niepokoju wywołanego byciem offline.
Uzgodnienia porozumienia paryskiego w sprawie ograniczenia wzrostu globalnego ocieplenia legły w gruzach. Europę zalewa fala niemiłosiernych upałów. Katastrofa klimatyczna jest tłem powieści Olszewskiego, a także medialną pożywką dla portalu informacyjnego, w którym pracuje główny bohater #Upału , 40-letni dziennikarz Fej.
Horror naszych czasów napisany jest językiem mediów społecznościowych, czasami bez interpunkcji i z małych liter, slangiem, skrótami myślowymi, wulgaryzmami. Słowa opatrzone hashtagami wyrzucane są z prędkością karabinu maszynowego. Potęguje to atmosferę grozy, nerwowości, a w rezultacie prowadzi czytelnika do druzgocącego finału.
Ta powieść przeraża, bo jest zbyt prawdziwa. Bo dotyczy nas samych. Ciebie (czytającego teraz tę recenzję na ekranie laptopa) i mnie. Fej owładnięty gonitwą myśli, zatopiony w cyberrzeczywistości jest odbiciem współczesnego konsumenta. Nieustannie czatującego, bezrefleksyjnie przewijającego njusy na Fejsbuku. Always ON.
Niewygodną myśl odkładamy na bok, usilnie tłumacząc sobie, że z nami nie jest aż tak źle, że do nowych mediów mamy ciągle zdrowy i bezpieczny dystans. Po czym sprawdzamy pocztę, Instagrama, lajkujemy, szerujemy, komentujemy. Tkwimy w błędzie.
#Upał czyta się z niedowierzaniem, z otwartymi ustami, trochę jak przydługiego esemesa o zaskakującej treści. Język, jak u Lacana ma tu kluczową rolę – jest opresyjny, groźny, eskaluje przemocą. Prawie brak w nim dialogów, bo kto we współczesnym świecie ich używa? Tekst jest wpół zautomatyzowanym komunikatem, strumieniem świadomości Feja. Lektura przywołuje skojarzenia z fenomenalnym, wywołującym ciarki serialem Czarne Lustro, gdzie (nasz) świat po brzegi tonie w zatrważającej obsesji, terrorze mediów i technologii.
Między kolejnymi rozdziałami powieści pojawia się prosta ilustracja. Zbliżające się ku sobie czarne i białe tarcze dwóch ciał niebieskich, które w efekcie nachodzą się na siebie tworząc symboliczne zaćmienie. Prosty zabieg graficzny potęguje odczucie, że w końcu wydarzy się coś tragicznego. Zupełnie jak w Melancholii Larsa von Triera – złowroga planeta zderza się z Ziemią prowadząc do zagłady ludzkości. Może i dobrze, bo czy egzystencja w takim świecie ma jakieś znaczenie?
Lektura #Upału kojarzy się także ze spektaklem Czarne Słońce w reżyserii Łukasza Twarkowskiego z tekstem Anki Herbut w oparciu o książkę Julii Kristevej Czarne słońce. Depresja i melancholia. Pogrążeni w całkowitej ciemności widzowie są skazani na monotonny głos, wywołujący smutek potok urywanych zdań. Świat się skończył dwie sekundy temu – pada w narracji. Takie samo odczucie ma się na chwilę po przeczytaniu #Upału. Po zagładzie trudno wrócić do rzeczywistości, uciec od refleksji. Czarne słońce razi tak samo jak to "nasze". Co więcej - pozostawia niedefiniowalny lęk przed nicością, otchłanią, pustką i wszystkim tym, czego przed chwilą doświadczyliśmy, a czego tak na prawdę nie było.
Żyjemy w świecie symulacji. Stajemy się biernymi ekranami dla chaosu wrażeń, pisał Jean Baudrillard prawie 40 lat temu. Przewidział ten świat-pułapkę, w którym posiadamy coraz więcej i więcej informacji, mających coraz mniej i mniej znaczenia. Nie wyciągnęliśmy z tego żadnej lekcji, za co będziemy musieli z pewnością ponieść konsekwencje. Bohaterki Melancholii na moment przed zagładą budują prowizoryczny szałas – Magiczną Grotę, która ma je symbolicznie uchronić przed apokalipsą. Czytelnik #Upału nie ma dokąd uciec. Pozostaje sam, zalany tytułowym żarem i z bolesną prawdą, która dociera do niego o dwie sekundy za późno.