Co roku z utęsknieniem wyczekuję tego cudownego dla mnie czasu, Świąt Bożego Narodzenia. Kilka lat temu do moich tradycji świątecznych dołączyło czytanie książek o tej tematyce. Zawsze z olbrzymią starannością dobieram tę pierwszą, która rozpoczyna czytelnicze święta. Patrząc na cudowną, pełną ciepła i zapachów okładkę Spadających gwiazd pomyślałam, że to będzie najlepszy wybór i już nie mogłam doczekać się tej klimatycznej powieści. Jednak o ile książka faktycznie opowiada o świętach i czuć w niej zimową aurę, to jednak nie zauroczyła mnie. Tak jakby okładka została przez przypadek pomylona z innym tytułem.
Emily to prawie trzydziestoletnia singielka, którą poznajemy w przełomowym momencie życia. Otóż jej rodzice przechodzą na emeryturę i właśnie przekazali jej swoją spuściznę... ośrodek narciarski. I wszystko byłoby ok, gdyby nie fakt, że dziewczyna kompletnie tego nie chce. Jej głównym zajęciem jest udzielanie nauki jazdy na nartach i chyba tym chce się zajmować. Piszę chyba, ponieważ niby taki jest wydźwięk jej zachowań, ale nigdy tego wprost nie mówi. Nagle w życiu dziewczyny pojawia się nie to inny, tylko aktor hollywoodzki, który kręci swój najnowszy film obok ośrodka narciarskiego Emily. To właśnie ona ma szkolić mężczyznę do najtrudniejszego zadania, które stawiają przed nim filmowcy. Oczywiście szczęście czy pech chcą, żeby tych dwoje się połączyło.
Jak dla mnie ta historia już od początku nie mogła się obronić. Gwiazda filmowa i bogata dziewczyna, którą polubiłam, ale denerwowało mnie jej kręcenie nosem na wszystko. Począwszy od infantylnego zachowania jej przyjaciółki, poprzez niewdzięczność rodzicom. Coś z zasady: jestem bogata dzięki wam, ale chcę mieć własne życie, a nie korzystać z dobrodziejstw, jakie mi zostawiacie. Może źle oceniam taką postawę, ale nie rozumiem. W każdym razie, główna bohaterka zachowuje się bardzo dziecinnie, strojenie się, żeby chłopak mnie zobaczył (chłopak mający prawie 40 lat!) to dla mnie za dużo. Czasem czułam się jak w książce o nastolatkach, a nie moich rówieśnikach.
Jednak jeszcze bardziej denerwował mnie inny fakt, a mianowicie postęp relacji Em i Zacha. Zwykle romantyczne relacje rozwijają się powoli, step by step i to odkrywanie siebie jest cudowne. Ten moment lubię najbardziej, nawet w książkach. Jednak autorka Spadających gwiazd obrała inną taktykę. Tutaj rozwój relacji głównych bohaterów był szybki niczym tornado. Ledwo wymienili ze sobą dwa słowa i spotkali się na kawie, już spędzili ze sobą noc, to znaczy jedynie w tym samym miejscu, później znów śniadanie i cały świat się domyśla: oni są razem. Pomimo iż dobrze się czytało tę powieść, to jednak czegoś mi w niej brakowało. Nie było końcowych zachwytów, nie było łezki w oku. Może faktycznie historia za szybko się rozwijała, może kilkadziesiąt dodatkowych stron by ją uratowało. Sama nie wiem i trudno mi oceniać coś, czego nie ma. Czytając odnosiłam jednak wrażenie, że książka została napisana po to, żeby tylko była. Na minus niestety też oceniam dialogi, dziecinne, proste, czasem wręcz infantylne. Dorośli ludzie rozmawiający jak nastolatki. Nawet moi młodzi uczniowie budują lepsze zdania i rozmawiają na ważniejsze pytania. A tutaj miałam wrażenie, że chodziło o ładny wygląd i odespanie wszystkiego.
Niemniej jednak muszę przyznać rację, że w książce znajdziemy bajkową, śnieżną krainę. Jak już przebrniemy przez dziecinnych bohaterów i ich wydumane problemy, swoją doskonałość odsłonią przed nami góry okryte śniegiem. I to mi się w tej książce najbardziej podobało. Piękna, śnieżna i tajemnicza kraina, która kusi do odwiedzenia i zakochania się w niej. Historia nie powaliła mnie na kolana, ale sam krajobraz już tak. Dlatego z czystym sercem mówię, że drugi raz nie wrócę do tej historii, ale decyzję pozostawiam każdemu czytelnikowi. Może ktoś polubi Em i Zacha.