Jeżeli zło mogłoby mieć twarz i imię, to nazywałoby się Maria Mandl i wyglądało zupełnie niewinnie. Ot zwykła dziewczyna, tylko z pejczem, bronią palną i wilczurem przy nodze. Była postrachem więźniarek obozu koncentracyjnego w Auschwitz i Ravensbrück.
„Pracę tę wybrałam dlatego, ponieważ słyszałam, że dozorczynie w obozach koncentracyjnych dobrze zarabiają i spodziewałam się, że zarabiać będę więcej, aniżeli mogłabym zarobić jako pielęgniarka” – czytamy w relacji.
Jak, to się stało, że ta piękna blondynka z pomagania ludziom, jako pielęgniarka, dotarła do bycia sadystką i masową morderczynią?
Była słynna wśród osadzonych ze swojego bestialstwa, biła, kopała i szczuła psem bez powodu. Miała na sumieniu wiele żyć, które skierowała bezpośrednio do komory gazowej lub na zabiegi doświadczalne. Została osądzona po wojnie w procesie oświęcimskim, jednak nie okazałą należytej skruchy i na sali sądowej siedziała swobodnie, z nonszalanckim uśmiechem na twarzy. Podczas składania zeznań próbowała się bronić przeinaczając fakty. Nie czuła się winna, jak twierdziła, wykonywała tylko rozkazy, a więźniarki ponoć były dobrze karmione i traktowane jak należy.
Liczne zeznania więźniów i relacje samej Marii podczas procesu wywołują przerażające, koszmarne emocje i brzmią w głowie jeszcze długi czas po zakończeniu książki. Bardzo ciężka, i bolesna historia, niesie ogromne, bardzo negatywne emocje.. Jest to prawdziwy przekaz o strasznych, nieludzkich zbrodniach, zrelacjonowany przez prawdziwych ludzi, którzy je przeżyli.