Riot baby, choć objętościowo niewielka (nie ma nawet dwustu stron), jest historią, której nie czyta się łatwo i szybko. To jedna z tych opowieści, które poznaje się fragmentami, do której się co jakiś czas wraca, bo nie sposób przyswoić jej na raz.
Ella i Kev są rodzeństwem. Ona od zawsze była „inna”, on do pewnego momentu starał się być niewidzialny. Jednak, kiedy pewnego dnia dziewczyna (dosłownie) znika, jej młodszy brat nagle staje się widoczny, a to z kolei sprowadza na niego kłopoty. Poprzez życiorysy tej dwójki Tochi Onyebuchi tworzy i opisuje dwa najważniejsze wątki swojej książki – paskudną, ponurą i brutalną rzeczywistość przeplata z elementami fantastycznymi i paranormalnymi.
Rodzeństwo dorasta w czasach, gdy przemoc i dyskryminacja na tle rasowym stają się coraz częstsze i coraz brutalniejsze. Każde z nich stara się sobie radzić z rzeczywistością, w której przyszło im żyć, na swój sposób – Ella z niej „znika”, a Keva ona wchłania. Obydwoje są dziećmi rewolucji, ale nie tej, która przywraca ład i porządek, a tej, która sprawia, że co chwilę trzeba się obracać przez ramię i być non stop czujnym, choć nawet to nie gwarantuje bezpieczeństwa. Świat tej dwójki stopniowo traci sens, wraz z tym, jak oni tracą nad swoim życiem kontrolę. Onyebuchi nie pozostawia czytelnikowi złudzeń – ta historia nie ma happy endu, bo go mieć nie może. Ella i Kev od samego początku stoją na straconej pozycji. I nawet, jeśli znajdą w sobie odwagę, by się temu złu, którego doświadczają i widzą przeciwstawić, jaką cenę przyjdzie im za to zapłacić?
Riot baby to historia, która robi bardzo duże wrażenie nie tylko ze względu na ogromny tragizm dwójki głównych bohaterów. Uwagę zwraca też język, jakim posługuje się Onyebuchi – niekiedy zdania, które są najmocniejsze, pojawiają się w tekście jakby mimochodem, są rzucane niemal od niechcenia, ale zostawiają swój ślad. Podczas opisywania zwykłego gorącego dnia, nagle pojawi się „Babcia zmiata łuski po nabojach z pustego podjazdu, a Ella żuje drugiego już dziś werthers’a.” Takimi zdaniami wywołuje się trzęsienie ziemi. Wszystko w tej scenie, wyrażonej jednym zdaniem, jest nie tak – babcia, jeśli już w ogóle powinna coś zmiatać ze swojego podjazdu, to suche liście, a nie łuski po nabojach. A dziecko, które patrzy, jak ona to robi, nie powinno być świadome tego, co tak naprawdę babcia sprząta. Nie powinno też reagować na to w sposób, w jaki reaguje Ella, to znaczy w ogóle nie reagować, bo tak bardzo przywykło do tego widoku. Onyebuchi rzuca takimi pociskami w czytelnika co jakiś czas, co wywołuje niesamowite emocje.
Ta książka jest też historią przepełnioną złem i frustracją na zastany porządek i dyskryminację, która nie ma żadnego sensu, a na którą jest przyzwolenie. Pojawia się też kwestia wolności, którą trzeba sobie wywalczyć, bezsilność, że tak fundamentalne prawo nie jest po prostu dane i konsekwencje, gdy ktoś zdecyduje się na ostateczność. Ella i Kev są obydwoje dziećmi zamieszek – jednak Onyebuchi zdaje się pytać, czy to ofiary przeszłych wydarzeń czy iskry, które podpalą lont zmian w przyszłości?
Świetna, mocna powieść.