Nie będę kłamać – nie czytałabym polskiej literatury, gdyby nie Marta Kisiel! To właśnie jej, i znalezionemu w bibliotece publicznej Dożywociu, zawdzięczam to, że nie kojarzę rodzimych pisarzy tylko z nudnymi, szkolnymi lekturami i męczeniem każdej z nich, bo matura, bo szkoła, bo test z wiedzy o treści. Chociaż nie zagłębiam się w polskie książki jak nurek w głębinach, to wszystko, co wyjdzie spod pióra pani Kisiel, biorę w ciemno.
Moją absolutną miłość zdobył cykl Dożywocie. Urzekła mnie prostota i ciepło bijące od serii dla dzieci o Małym Lichu. Ciarek dostałam natomiast, gdy wreszcie sięgnęłam po Cykl wrocławski, a konkretnie po jego ostatni tom, czyli Płacz. I nie, nie „płacz” jako rzeczownik, tylko „płacz” w trybie rozkazującym. Może to szczegół, ale jak ważnego znaczenia nabiera, gdy już jesteśmy po skończonej lekturze...
We Wrocławiu powoli nastaje wiosna, ale echo ostatnich wydarzeń nadal rozbrzmiewa w życiu bohaterów, których poznaliśmy już w Toni. Każda ze Sternówen ucieka; nie tylko od siebie, ale od myśli, od wspomnień. Dżusi wróciła na studia do Opola razem z Karolkiem. Klara przesiaduje u sióstr Bolesnych na Lipowej, natomiast Eleonora przepadła, i z nikim nie utrzymuje kontaktu. Każda z dziewcząt ma nadzieję, że wkrótce wszystko wróci do dawnego porządku. Fatum bywa jednak złośliwe i jeden telefon sprawia, że bohaterowie muszą wyruszyć z misją ratunkową w tereny Gór Sowich, gdzie zima nadal króluje, a czas obrał nowy, tajemny kierunek...
Ciężko powiedzieć coś więcej o fabule Płaczu, gdyż jest to ostatni tom cyklu. Bez wcześniejszej lektury Toni nowy czytelnik nie będzie w stanie połapać się w zasadach rządzących w świecie wykreowanym przez autorkę, ani nie wczuje się w przeżycia bohaterów. Cykl wrocławski nie składa się jednak z dwóch części, tylko jest trylogią. Drugi tom, czyli Nomen omen, tak naprawdę powstał jako pierwszy, ale wydarzenia w nim rozgrywane dzieją się krótko po akcji Toni. Czy zatem konieczna jest znajomość i tej części, zanim chwycimy za ostatni tom? W tym przypadku odpowiem, że nie, nie musimy, ale nawet nie wiece, ile stracicie, jeśli zrezygnujecie z opowieści o Salce, Niedasiu i pewnym upiorze. Świetna zabawa gwarantowana.
Wróćmy jednak do Płaczu. Przyznam szczerze, że nie czytało mi się go tak dobrze, jak Nomen omen, ale odpowiada za to jedna rzecz: pierwszy tom czytałam ponad rok temu i nie zdobył mojego serca tak, jak inne książki Marty Kisiel. Z tego powodu trochę ciężej było mi się wgryźć w akcję, a moja pamięć zawierała niezłej wielkości dziury, jeśli chodzi o postacie i wydarzenia z Toni. Nowy wątek jednak skutecznie przegonił poczucie dyskomfortu i bez większych problemów wsiąknęłam się w Płacz, gdy rozpętała się prawdziwa akcja.
Pierwsze skrzypce w książce grał zdecydowanie klimat: pełen napięcia, mroku, tajemnicy oraz chłodu, typowego dla zimy. Dało się go odczuć w stu procentach. Obrazy wykreowane przez autorkę jednym razem wzruszały, a niekiedy krew zastygała z przerażenia w żyłach. Tak naprawdę Płacz jest pierwszą książką Kisiel, w której drżałam o los bohaterów. Do ostatniej strony nie wiedziałam, czy wszystko skończy się happy endem czy marszem żałobnym.
Marta Kisiel nie jeden raz udowodniła, że umie w bohaterów innych od innych. Nikt do tej pory nie był w stanie zepchnąć jej z pierwszego miejsca na podium, jeśli chodzi o kreacje postaci. Dżusi i Eleonora są siostrami, a jak się różnią! Nie wspominając nawet o Matyldzie i Jadwidze Bolesnych, które są trojaczkami, a poza wyglądem nie ma między nimi krzty podobieństwa w usposobieniu i stylu życia. Jedna surowa była profesorka, potrafiąca wszystko podsumować łacińską sentencją, druga natomiast to barwny ptak, uzależniony od nikotyny i również dobry z łaciny, ale tej podwórkowej. Karolek to dziecko szczęścia i zgodzę się z panią Matyldą, warto by go sklonować ku dobru przyszłości. Gerd natomiast... Nasz zegarmistrz trochę pobłądził, ale z każdych gruzów i popiołów można się przecież otrząsnąć.
O ile w Dożywociu pani Marta inspiruje się mitologią słowiańską, w Cyklu wrocławskim głównym źródłem wiedzy jest historia samego miasta i okolicznych terenów. Z Wrocławia przenosimy się do Jedliny Zdrój, poznajemy historię porcelanowego pałacu oraz Riese. Nie powiem, nic nie wiedziałam na ten temat. Płacz to nie jest jednak nudny wykład o historii, geografii i kulturze. Marta Kisiel połączyła legendy i podania ze stworzoną przez siebie historią, tworząc ją jedyną w swoim rodzaju.
Bohaterowie, klimat, historia... to wszystko niezaprzeczalne zalety książki, ale jeden element szczególnie chwycił mnie za serce. To sposób, w jaki autorka podeszła do tematu wybaczenia, wyrzutów sumienia i pogodzenia się ze swoim życiem czy przeszłością. Bohaterowie Płaczu nadal noszą w sobie rany, które bardzo powoli zmieniają się w blizny. Wybaczenie sobie samemu okazuje się kluczem do rozwiązania problemów. Nie jest to jednak tak proste, jakby się mogło wydawać. Każdy z nich musi odbyć własną przeprawę – nie tylko w czasie – aby zrozumieć, że przeszłość nie jest wyznacznikiem ich życia.
Chciałabym też wspomnieć zakończeniu. Myślę, że nie dało się tej serii skończyć w inny sposób. Ta nuta goryczy, która pozostała na języku, to szczypanie w kącikach oczu to najlepsze, co mogła podarować nam autorka. Pożegnanie z Wrocławiem, z Eleonorą, Dżusi, Karolkiem, Klarą, siostrami Bolesnymi było aktem smutnym, ale zarazem pięknym w swojej prostocie. Może Marta Kisiel tego nie planowała, ale mnie do płaczu zmusiła. Mogę mieć tylko cichą nadzieję, że jeszcze parę razy wpadniemy do Wrocławia z wizytą, jak nie do mieszkania na Lompy, to na herbatę i wafelki na Lipową 5.
Podsumowując – lećcie do księgarni po wszystkie trzy tomy Cyklu wrocławskiego. Utoniecie w nim bez reszty, a płacz, ze smutku, czy ze śmiechu, gwarantowany.