Cormac McCarthy na scenie literackiej milczał przez prawie 16 lat by odzyskać głos i znów stracić, tym razem na zawsze... Przed śmiercią wydał dwie książki, które można odczytywać jako jedność. Zarówno Pasażera jak i Stellę Maris można czytać jako dwutomowe opowiadanie, ale także jako pojedyncze książki. Jednak od razu uprzedzam, tylko razem stanowią całość i jedność tematyczną, a także refleksyjną. W chwili śmierci autora zyskały dodatkową rolę jego spuścizny i podsumowania twórczości. Czy jednak rzeczywiście należą do jego najlepszych dzieł, które do dziś wspominają czytelnicy? (tak, jak jest to w przypadku Drogi).
Pasażer to historia Bobby’ego Westerna, płetwonurka, który znajduje zatopiony samolot z brakującymi czarnymi skrzynkami i zaginionym pasażerem. Mężczyzna zaczyna interesować się sprawą, jednak wówczas do akcji wkraczają agenci federalni, próbując niejako zastraszyć Westerna. Sprawa nabiera obrotu. Okazuje się, że wszystko ma związek ze zmarłą siostrą mężczyzny – Alicią. Niejasna i stopniowo wyjaśniania jest relacja łącząca rodzeństwo. Do tego wszystkiego okazuje się, że kobieta była niezwykle utalentowana i równocześnie chorowała na schizofrenię.
Pasażer miał ogromny potencjał. W pierwszym rozdziale zostało przedstawione myślenie osoby chorej na schizofrenię, by dalej wprowadzić czytelnika do historii Westerna. Chciałabym napisać, że fabuła mnie wciągnęła, ale to byłoby nadużycie. Po pierwsze jest straszna, a raczej jej nie ma. Wydaje mi się, że celem autora nie było napisanie thrillera, a refleksji podsumowującej jego przemyślenia. Dlaczego tak uważam? Spieszę z odpowiedzią. Pasażer rozpoczyna się jako dobrze zapowiadający thriller, może z domieszką kryminału. Jednak po kilku "rozdziałach” staje się bardzo specyficzny i zupełnie traci swój zamysł. Wiele wątków zostaje rozpoczętych, wielu bohaterów bezsensownie wprowadzonych, a o historii wraku i zaginionego pasażera szybko czytelnik zapomina, bo ginie w gąszczu aforyzmów i sentencji. Zatem pomysł świetny, wykonanie pewnie też, ale jedynie dla wąskiej grupy czytelników. Wszyscy, którzy pragną zaskakujących zwrotów akcji, a także zagadki trzymającej w napięciu i mrożącego krew w żyłach rozwiązania, niestety się rozczarują. Nic takiego ich nie czeka. Całość opiera się na refleksjach, przemyśleniach o nauce, przemijaniu, relacjach, a wydarzenia są poszatkowane i przeplatają się w taki sposób, że łatwo można się pogubić. Niemniej jednak jest to dosyć ciekawa i specyficzna książka. Zdecydowanie nie takiej spodziewałam się po autorze.
Nie inaczej sprawa wygląda ze Stellą Maris. Tym razem poznajemy historię Alicii Western – znakomitej matematyczki i schizofreniczki. Przebywa ona w zakładzie psychiatrycznym, w którym odbywa terapię. Cała książka to właśnie zapis jej rozmów z lekarzem prowadzącym. Dialog został napisany w niesamowity sposób. Znów przeplata się tu mnóstwo wątków. Od dziwnej i tajemniczej relacji z bratem, poprzez życie, problemy psychiczne, aż do rozważań na temat filozofii, matematyki i fizyki. Niestety te ostatnie, chociaż może bardzo ciekawie prezentowane, były dla mnie, humanistki, prawdziwą czarną magią. Nic nie zrozumiałam i wymęczyły mnie okropnie. O ile jeszcze w poprzedniej książce, autor próbował refleksję skonstruować wraz z fabułą, tak tutaj mamy dialog dwóch zapatrzonych w siebie, pewnych siebie osób, podchodzących do siebie w sposób snobistyczny. Ja odnosiłam wrażenie, że każde z nich potrzebowało się dowartościować. Alicia opowiadając o matematyce i swoim geniuszu, lekarz zaś starający się za wszelką cenę rozgryźć ten niezwykły mózg i duszę. Niemniej jednak, oprócz wielu sentencji, złotych myśli, książka okazała się trudna w odbiorze i czasami wręcz nudna.
Cieszę się, że przeczytałam dwie ostatnie książki McCarthego, ale z pewnością już do nich nie powrócę. W tym miejscu, muszę nadmienić w jaki sposób są one zbudowane, bo to też był czynnik przesądzający na ich niekorzyść. A mianowicie nie posiadały myślników wyodrębniających rozmowę. Przez taką konstrukcję, czytelnik wielokrotnie może się gubić i nie wiedzieć, która postać wypowiada się w danym momencie. Nigdy wcześniej nie czytałam takiej książki, dlatego nawet nie potrafię opisać tego słowami. O ile w drugiej powieście, która zakładała jedynie rozmowę dwóch bohaterów nie stanowiło to dla mnie problemu, o tyle w przypadku Pasażera było mi dość trudno się odnaleźć i szybko się gubiłam, musiałam wracać, a to zupełnie wybijało mnie z dynamicznego czytania.