Szczeniak ze mnie i żółtodziób, który dopiero niedawno wyfrunął z rodzinnego gniazda i przez to – przez swój młody wiek - wielu ważnych wydarzeń nie dane było mi przeżyć na własnej skórze. Nie musiałem z niepokojem i zniecierpliwieniem wypatrywać kolejnych tomów Wiedźmina. „Księgę całości” Kresa podaną miałem w całości, niemal na srebrnej tacy. „Mroczna wieża”? Najstarsi fani całymi latami modlili się, by King po drodze nie wykorkował i zdołał ukończyć sagę o ostatnim rewolwerowcu. A ja? Czekałem chyba maksymalnie dwa miesiące, bo tyle wynosiła przerwa, między przeczytaniem przeze mnie szóstej, a premierą siódmej części. Epicka seria Georga Martina? O tak, tu udało się dołączyć do grona oczekujących, ale prawda jest taka, że zanim wreszcie będę miał czas na zaliczenie i „Nawałnicy mieczy”, i „Uczty dla wron”, już o „Tańcu ze smokami” nie wspominając(bo tych konkretnych pozycji jeszcze nie tykałem), to pewnie Martinowi uda się już dojechać do szczęśliwego zakończenia. W dziedzinie czytelniczej więc, dobry Bóg nie wystawił mojej cierpliwości na prawdziwą próbę.
Z jednym drobnym wyjątkiem.
Dobrze pamiętam wizytę w niewielkiej księgarence, gdzie dobre siedem lat temu zakupiłem pierwszy tom „Pana Lodowego Ogrodu” Jarosława Grzędowicza. Wtedy nie znałem jeszcze ani recenzji, ani entuzjastycznych opinii, jakie zbierała ta pozycja, dlatego do lektury zasiadałem bez uprzedzeń, czy też wielkich nadziei.
Cóż to był moi mili za szok. Brawurowe połączenie fantasy, science-fiction, powieści przygodowej i diabli wiedzą, czego jeszcze (później Jacek Piekara trochę zarzucał Grzędowiczowi, iż ten po prostu sprawnie połączył zerżnięte od Strugackich i innych klasyków pomysły). Obłędny klimat. Wspaniały, gawędziarski styl, który sprawiał, że czytelnik wsiąkał natychmiast w powieściowy świat. Czysta miazga, która zaowocowała wysypem zasłużonych nagród. Grzędowicz dopiero po wydaniu „Pana…”, choć wcześniej przez wiele lat był redaktorem naczelnym magazynu literackiego „Fenix”, zaistniał jako pierwszoplanowa gwiazda fantastycznego światka w Polsce.
Później zaś… Później bywało różnie. Co prawda dwa Zajdle jeszcze wpadły panu Jarosławowi do woreczka (i przynajmniej w przypadku „Popiołu i kurzu” raczej siłą nazwiska, wtedy bardzo modnego), tak wraz z premierą drugiego PLO, zaczęły pojawiać się pierwsze głosy krytyki: że powieściowi bohaterowie wędrują tak, byle tylko broń Boże nie dojść do celu i to w ogóle już nie to, co wcześniej. Trzecia część przygód Drakkainena i spółki już takich batów od recenzentów i czytelników nie zebrała, choć niesmak wśród niektórych budził fakt, iż zamiast obiecanego zakończenia i domknięcia wszystkiego jako trylogii, Grzędowicz zdecydował się na napisanie jeszcze jednego – tym razem już na pewno ostatniego – tomu. Fani więc czekali na wielki finał pełni obaw, czy wspaniała przygoda rozpoczęta w 2005 roku, nie zaliczy spektakularnego upadku.
No, tośmy się doczekali wreszcie! To jak to jest, triumfalny powrót na szczyt, czy zjazd w piekielną otchłań zawiedzionych czytelniczych nadziei?
Streszczać fabuły oczywiście nie zamierzam zbyt dokładnie. Przecież to tom czwarty u diabła, ci, co czytali pozostałe trzy, wiedzą, o co chodzi, a reszta powinna gnać czym prędzej do najbliższej księgarni, w celu zakupienia jeśli nie kompletu, to chociaż części pierwszej, ot, na próbę. Reszta z was – tych już zaznajomionych – niech sobie odświeży na własną rękę, co też się działo u Drakkainena do tej pory i przypomni, w jakich to też tarapatach Vuka pozostawił autor powieści. Zaczyna się więc wszystko od Doliny Pani Bolesnej, gdzie Vuko, Filar, Grunaldi i inni, wpadają w zasadzkę Ludzi Węży. W wyniku tej pułapki Filar – Nosiciel Losu, nadzieja Kirenenów i ostatni cesarz – dostaje się po raz kolejny w niewolę. W łapska Węży wpada również kapsuła z uśpioną Passionarią Callo, członkinią ekspedycji naukowej, której odnalezienie i bezpieczne odeskortowanie na Ziemię stanowiło jedno z kluczowych zadań Drakkainena. Nocny Wędrowiec raz jeszcze więc musi zacisnąć zęby, rzucić kilka polskich, fińskich, lub chorwackich przekleństw i ruszyć w pościg, odbić chłopca i ziemiankę, by dzięki temu później mieć jakiekolwiek szanse w starciu ze swoimi wrogami.
Ostatni tom „Pana Lodowego Ogrodu” to zdecydowanie najbardziej imponująca objętościowo część cyklu, która liczy sobie prawie dziewięćset stron. Od razu spieszę też uspokoić co bardziej nieufnych czytelników: tak, Grzędowicz nie kłamał i tym razem to już naprawdę koniec historii dziejącej się na planecie Midgaard II. To, czy autor kiedyś wróci do wykreowanego przez siebie świata, to już nieco inna sprawa, ale odpuśćmy sobie tego typu dywagacje i skupmy się na tym, co najważniejsze.
Gdy w coś pokładasz jakiekolwiek, choćby najmniejsze nadzieje, rozczarowanie może spowodować, iż zaczniesz wyolbrzymiać rozmiary własnego zawodu. Szukać przyczyn porażki tam, gdzie ich nie ma. Złorzeczyć na los (a w tym przypadku na autora), przez który czujesz się oszukany. Ciężko w tym przypadku o obiektywną ocenę. Tak, „Pan Lodowego Ogrodu 4” nie spełnił moich marzeń, dotyczących zwieńczenia historii Vuka. Albo inaczej: dostałem dokładnie to, czego – mając na uwadze, w którą stronę seria ewoluowała - się spodziewałem. I właśnie to mi nie odpowiada. Grzędowicz podobno często powtarzał, iż PLO to wyłącznie fantastyka rozrywkowa, pisana ku uciesze ludu. I super, tylko że dla mnie właśnie aspekt rozrywki i przygody – tak widoczny w pierwszym tomie – gdzieś po prostu przepadł. Misja jednego człowieka, przemierzanie obcego świata, doświadczanie cudów i tajemnic – to wszystko zostało zastąpione przez wojnę Czyniących. Drakkainen już nie jest samotnym, wkurzonym, zagubionym żołnierzem, a strategiem, który na szczytach Lodowego Ogrodu knuje misterne wojenne plany. Teraz ma przyjaciół, z których uczynił wyszkolonych zwiadowców i zabójców. Nawet Filar – który do tej pory miał pod górkę, jak nikt inni – przestał się tułać i dał się wciągnąć w machinę wielkich operacji. Pamiętacie, jak to Sapkowski zrobił w Wiedźminie? Tam Geralt zawsze kroczył gdzieś obok wojny, miała wpływ na jego życie, ale nigdy nie uczestniczył w niej bezpośrednio, pozostają mało znaczącym pionkiem w grze o wyższą stawkę. Tak, wiem i przyznaję, iż stawiany przeze mnie zarzut, dla innych może być zaletą. Wiem też, że przemiana Vuka w wodza i stratega poczyniona została już wcześniej, i jedyne, co w czwartym tomie uczynił w tym względzie Grzędowicz, to po prostu zachowanie pewnej ciągłości.
Inna sprawa: aż do ostatnich stu stron, prawie w ogóle nie czułem, iż mam do czynienia ze zwieńczeniem grzędowiczowskiej tetralogii. Jasne, sam finał i starcie Czyniących są niezłe i widowiskowe (taki paradoks, albowiem ich widowiskowość po części bierze się z tego, co przed chwilą skrytykowałem, a więc poświęcenia przygody kosztem wielkich, światowych działań), ale aż do czasu oblężenia Lodowego Ogrodu… Cóż… Nie, nie to, że nie dzieje się nic. Brak jednak jakiś zacnych zwrotów akcji, dramatycznych wydarzeń. Grzędowicz po prostu nie zbudował odpowiedniego napięcia. Dopiero teraz widać też, że w całej serii zabrakło nieco takich pomniejszych drani. Wiecie, o co chodzi? Skurczybyków brużdżących od samego początku i na których śmierć – nie stanowiąca głównego celu bohaterów pozytywnych - czytelnicy czekaliby z prawdziwą niecierpliwością. Ot, kogoś takiego jak chociażby Randall Flagg u Kinga (chodzi bardziej o przykład, niż uznanie tej akurat postaci za jakąś niezwykłą). Niby przewija się tam jakiś szpieg imieniem Szkarłat, jednak w pierwszej chwili nawet nie potrafiłem sobie przypomnieć, któż zacz i czy w ogóle pojawiał się we wcześniejszych częściach. Być może świadczy to o mojej złej pamięci, ale coś wątpię w to… Przydałoby się też więcej wątków, które na przestrzeni czwartego tomu mogłyby być co jakiś czas ładnie zamykane, tym samym prowadząc czytelnika aż do wielkiego Grande Finale, ale to są już akurat grzechy popełnione przez Grzędowicza we wcześniejszych tomach, które teraz tylko „procentują”.
Czytając trzecią część „Pana…”, a właściwie jego końcówkę, odnosiłem wrażenie, iż nagle ktoś z wydawnictwa postawił autorowi deadline i przez to rozdziały, które normalnie liczyłyby sobie dobre sto, sto pięćdziesiąt stron, zostały napisane w ekspresowym tempie i upchnięte ledwo na kilkudziesięciu stronicach. Dało się wyczuć pośpiech. Z „czwórką” sprawa ma się inaczej. Tu widać, iż Grzędowicz postanowił ze spokojem, bez nacisków i ścigania się z czasem doprowadzić historię do końca. Solidnie i uczciwie wobec czytelnika. Fakt, niekiedy pan Jarosław przesadza z objętością niektórych wydarzeń, czyli kolokwialnie rzecz ujmując „leje wodę” niemiłosiernie (rozdział, gdzie Filar opowiada o miesiącach spędzonych w Kawernach, czy ten, w którym Nocni Wędrowcy, przeszukujących kryjówkę Szkarłata nie tylko, że są zdecydowanie za długie i nic nie wnoszące, ale i nawet nie budują powieściowego klimatu), a mimo to należy mu się olbrzymi szacunek. Widać, że Grzędowicz dał z siebie wszystko i naprawdę starał się dostarczyć fanom PLO książkę jak najlepszą. A że nie wstrzelił się akurat w moje oczekiwania? Cóż, wszystkim nie dogodzisz…
No i mam teraz problem. Niby dostrzegam – lub wyolbrzymiam – te wszystkie wady, ale do diabła… To wciąż jest powieść Jarosława Grzędowicza. Człowieka, którego styl, sposób opowiadania historii i gawędziarskie umiejętności po prostu kocham. Pisarza zjadającego swoimi umiejętnościami literackimi na śniadanie większość rodzimych twórców i którego książki będę kupować w ciemno, choćby nie wiadomo co się działo. Grzędowicz dał nam rewelacyjny cykl, którego ostatnia część jest bardzo dobrą pozycją. Tak, powtórzę, bardzo dobrą. Ale nie wybitną, a taką właśnie mogła być. I tego właśnie żal i dlatego ta recenzja składa się przede wszystkim z narzekania. Wiem, że swoim jojczeniem nikogo z was nie zniechęcę, bo głupio tak przeczytać trzy tomy i odpuścić czwarty, prawda? Nie potrafię za to udzielić odpowiedzi na pytanie, czy większość z was zawiedzie się na tej książce. Stawia to mnie – jako recenzenta – w złym świetle, ale na to już nie poradzę.
Jedno za to mogę śmiało napisać: nie żałuję ani jednej godziny, spędzonej z którymkolwiek tomem „Panem Lodowego Ogrodu”.
I niech też taka będzie puenta.