Skandynawska literatura ma w sobie połączenie surowości i głębokiej emocjonalności. Tak ją odbieram, jako pochylającą się czule nad człowieczym, trudnym losem w prostej, z pozoru chłodnej, choć lirycznie wyrażonej formie. I nie ma znaczenia, czy to kryminały, czy powieści obyczajowe – te książki zawsze bardzo mne dotykają.
Tak było też z Ogniami Sigríður Hagalín Björnsdóttir, które pozwoliły mi zanurzyć się w świat islandzkich wulkanów. Niszczycielska siła pięknej natury, namiętność tam, gdzie było dobre, pełne szacunku życie i wybory, które rozszarpują wszystko. Płonęłam z emocji razem z Anną, słynną geolożką, gdy próbowała podejmować decyzje, mające uchronić ludzi przed wybuchem, do którego przecież wcale nie musi dojść. I gdy pozwalała tańczyć sobą temu, kto poruszył w jej sercu miejsca, o których istnieniu nie miała pojęcia.
"Kochać to żyć w ciągłym strachu"
Anna poprzez zaufanie nauce i zanurzenie się w niej do samej głębi, upycha ten lęk pod powierzchnię ziemi, w magmę. Tyle że magma przesuwa się i potrafi uderzyć w miejscu, którego nikt się nie spodziewa. Czy to nauka ją zawiedzie, czy ona zawiedzie naukę? A może dopuszczenie lęku po prostu tak działa; otwarcie się na miłość sprawia, iż tracimy chłodny ogląd sytuacji?
Bolesna historia z wielką polityką w tle. Ale przede wszystkim opowieść o tym, jak wielkim ryzykiem jest kochać.