Trochę obawiałam się tej książki. Bo o ile bardzo chciałam poznać coś z twórczości Mitcha Alboma to temat, który pojawia się w Nieznajomym na tratwie, to nie jest coś, po co sięgam często. I muszę przyznać, że nie było tak źle. Jednak mam z tą książką pewien problem.
Luksusowy jacht Galaxy, na którym milioner Jason Lambert zebrał ludzi, z których „każdy dokonał czegoś wielkiego, czegoś, co ukształtowało jego branżę” tonie. Pasażerowie słyszą potężny wybuch, statek staje w płomieniach i znika pod wodą. Z katastrofy ratuje się dziesięć osób. Wśród nich są zarówno goście, jak i osoby, które pracowały na Galaxy. Wśród tych, którzy przeżyli, jest też Lambert. Trzy dni po tym, jak znajdują się razem w jednej tratwie, wyławiają z morza człowieka, który twierdzi, że jest Bogiem.
Rok po katastrofie Jarty LeFleur, policjant z Montserrat, na Morzu Karaibskim znajduje pustą tratwę rozbitków, a w niej notes. Okazuje się, że jeden z ocalałych, Benji, notował to, co działo się z nim i jego towarzyszami tuż po katastrofie. Jednak, skoro ktoś ocalał i zdołał robić notatki, dlaczego tratwa okazała się pusta?
Albom w ciekawy i nieoczywisty sposób opisuje nie tylko to, jak każdy z ocalałych reaguje na skutki zatonięcia Galaxy. Pisarz pokazuje też, jak informacje o katastrofie i pasażerach Galaxy przekazywane były w mediach. Dziennikarze opisywali tragedię szczegółowo, ale skupiali się jedynie na tych spośród pasażerów, którzy byli sławni, majętni i rozpoznawalni. O załodze jachtu nie wspominał nikt. Tymczasem na tratwie różnice społeczne zacierają się niemal natychmiast i dziesięcioro ocalałych ma dokładnie takie same szanse i tyle samo jedzenia i słodkiej wody. W obliczu takiego kryzysu, wszyscy momentalnie stają się równi i pisarz sprawnie to pokazuje, bez zbędnego moralizatorstwa.
O tym, co działo się na statku i tratwie dowiadujemy się z trzech różnych płaszczyzn czasowych – w chwili katastrofy z przekazów medialnych, rok po wydarzeniu, gdy LeFleur znajduje dziennik oraz w chwili, gdy rozbitkowie znajdują się tratwie. Te zmiany perspektywy czasowej nie wprowadzają zamieszania, raczej dopełniają całości obrazu.
To, z czym mam największy problem, to główny wątek tej książki, czyli pojawienie się Boga na tratwie. Nie za bardzo można bowiem zrozumieć, jaki jest tego cel. Nie dość, że wypowiedzi Boga są dość infantylne i niczym nie zaskakują, to na dodatek nie za bardzo wpływają na zachowania i decyzje rozbitków. Oczywiście niemal każdy z nich oczekuje, że Bóg ich uratuje z samego faktu, że może i gdy to się nie dzieje, zaczyna w nich narastać frustracja, ale do niczego ona nie prowadzi. Bohaterowie nie stają się ani lepsi, ani gorsi po tym, jak na tratwie pojawia się dodatkowy pasażer. Momentami obecność Boga bywa irytująca tak samo dla czytelnika, jak dla bohaterów książki.
Podobnie jest z zakończeniem Nieznajomego na tratwie. Nie dość, że w pewnym momencie można się go domyślić, to na dodatek jest dość naiwne. I właściwie nie wiadomo, co ma oznaczać.
I ja rozumiem i szanuję, że autor może być mocno wierzący i chce przelać swoją wiarę w treści, które publikuje. Jednak od takiego pisarza jak Mitch Albom, z takim dorobkiem, oczekuję czegoś więcej, czegoś głębszego i bardziej interesującego.