Takie książki się bardziej czuje, niż czyta. Przenikają do serca i wdzierają do świadomości jakąś inną drogą, nie przez neurony, czyta się je każdym porem skóry, a każde bicie serca zabiera ze sobą coś z ich treści. Bernando Zannoni w powieści Moje głupie pomysły z rozmachem kreśli postaci i wydarzenia, które potrafią zawładnąć wyobraźnią i sercem.
Archy jest kuną. Pewnego dnia dociera do niego, że kiedyś umrze. Od tego momentu jest zawieszony pomiędzy światem instynktów, nieświadomym tu i teraz a wiedzą, z którą trudno sobie poradzić.
Nie ma praktycznie nikogo, kto przeszedł już tę drogę zyskania świadomości śmiertelności, inne zwierzęta trwają w błogiej niewiedzy. Archy pozostaje wyciągnięty poza nawias i z żalem zauważa, że "nawet w samotności, zmęczeniu, przy braku apetytu nie myśleli o tym, że kiedyś umrą i niedorzeczne im zazdrościłem". Każda chwila walki o przetrwanie napełnia go gorzką refleksją "jakim okrucieństwem jest pozwolić nam walczyć o coś, co na koniec i tak się nam odbiera". Jedyny, który mierzy się ze świadomością śmierci jest lis, jednocześnie prześladowca i mentor Archy'ego, który nie wierzy w miłość, bo to ona była zarzewiem dramatu, który sprowadził na las. Kiedy jednak pojawia się Anja, Archy pozwala sobie na pójście za głosem instynktu (pytanie też, ile tam jest też głosu serca, ja go słyszę!), wbrew przekonaniu, że nie nadaje się na partnera ani ojca... Czy miłość jest silniejsza niż ograniczenia i pierwotna chęć przeżycia?
Skomplikowane relacje, niejednoznaczność wyborów i najważniejsze ludzkie pytania zadawane sobie z perspektywy kuny czynią tę książkę oszałamiającą. Ból, lęk przed nieistnieniem, byciem niewystarczającym i gorzka refleksja nad tym, jak wiele nie od nas zależy, a jednocześnie tęsknota za bliskością i nadzieja na miłość. A to wszystko spięte pisaniem jako sposobem na przeżycie, na budowanie narracji o sobie, na snucie opowieści. I oddanie siebie drugiemu, w zaufaniu, że napisze nas przez pryzmat swojego uczucia.