Lata temu uwielbiałam Kasię Grocholę i zaczytywałam się we wszystkich jej powieściach, niejednokrotnie zaśmiewając się do rozpuku. Postanowiłam teraz powrócić do niej po latach przy okazji jej najnowszej książki Miłość w cieniu słońca. Byłam ciekawa, jak po takim czasie odbiorę twórczość autorki, wszak ludzie się zmieniają, zarówno czytelnicy, jak i twórcy.
Andrew zakochuje się od pierwszego wejrzenia w leczącej rany po rozstaniu Harriet. Wyzwolona artystka i pragmatyczny pracownik korporacji — czy to może się udać? Jakże odległa jest ta Katarzyna od Kasi, którą pamiętam. Dojrzała, liryczna, poetycka niemalże. Perspektywa głównego bohatera zdaje się być lekko chaotycznym zapiskiem przeżyć, wspomnień, myśli. To coś na kształt pamiętnika. Ta momentami boleśnie intymna relacja wywołała we mnie pewną nostalgię. Licząca ledwie ponad dwieście stron książka to hołd złożony miłości. Piękna jest ta pisanina o uczuciach, od razu wiadomo, że przedtem było Nic a teraz... teraz jest Coś. Tak jakby ktoś urodził się na nowo lub po prostu zaczął istnieć, być, przeżywać, czuć. Uśpione dotąd zmysły włączyły piąty bieg. I piękna jest ta literatura Pani Katarzyny, już nie słodka, śmieszna i lekko banalna, a kilka poziomów wyżej wśród pretendentów do poważnych nagród literackich.