Pewnie każdy z nas spotkał się z sytuacją, kiedy to okładka książki była przepiękna i nie można było od niej oderwać wzroku. To pociągnęło za sobą założenie, że skoro oprawa jest taka cudowna, to pewnie treść jej dorównuje albo nawet jest jeszcze lepsza. Jednak w przypadku Mocy amuletu, autorstwa Bianci Iosivoni i Laury Kneidl przysłowie „Nie oceniaj książki po okładce” jest naprawdę trafne.
Roxy Blake ma czterysta czterdzieści dziewięć dni na złapanie czterystu czterdziestu dziewięciu dusz, które przypadkiem uwolniła z podziemia. Dla wyszkolonej i zdolnej hunterki nie powinno to być trudne zadanie, ale czas pędzi nieubłaganie, a liczba poszukiwanych duchów wcale się nie zmniejsza. Poza misją niemożliwą do zrealizowania Roxy ma niejedno na głowie: poszukiwanie zaginionego brata bliźniaka oraz opiekę nad tajemniczym nieznajomym, któremu pewnej nocy uratowała życie. W dodatku coraz częściej słyszy się o łowcach z londyńskiej kwatery, którzy nagle zniknęli...
Pierwszy i najważniejszy wniosek, który wysnułam w trakcie czytania – według mnie ta powieść spóźniła się ze swoją premierą o jakieś dziesięć lat. Gdyby Moc amuletu wpadła w moje ręce, kiedy na topie był Zmierzch, Dary Anioła, Pamiętniki wampirów czy Dark Elements, byłabym tą książką prawdopodobnie zachwycona. Niestety, kiedy ma się na koncie przeczytanych kilkaset książek, w tym sporo lepszej i gorszej fantastyki młodzieżowej, Moc amuletu wypada naprawdę słabo. Samo nazywanie tej historii fantastyką młodzieżową jest obrazą dla tego gatunku, ponieważ w moim odczuciu jest to bardziej paranormal romance, w dodatku mało wciągający.
Moc amuletu to dzieło dwóch autorek. Nie czytałam do tej pory nic od Bianci Iosivoni, jeśli zaś chodzi o Laurę Kneidl mam za sobą jej dwie książki i bardzo przypadły mi do gustu. Niestety, przypuszczam, iż mimo że seria Midnight Chronicles będzie pisana przez duet, to Bianca Iosivoni będzie bardziej dominować. Może świadczyć o tym chociażby okładka, na której nazwisko Iosivoni jest napisane dwukrotnie większą czcionką niż nazwisko drugiej pisarki. Ponadto prawie w ogóle nie wyczułam w trakcie czytania stylu Kneidl, który może nie jest wybitnie charakterystyczny, ale nie jest też w pełni nijaki. Najbardziej jej pióro widziałam w rozdziałach pisanych z perspektywy Shawa, gdyż bohater ten przypominał mi w pewnym stopniu postacie z jej książek, czyli Micah i Cassie z serii Someone.
Skoro już jestem przy wątku bohaterów… Roxy jest po prostu taką prostą i przewidywalną bohaterką, że może od tego rozboleć głowa. Jest napisana według jednego wzorca i nie widać, by w kolejnych częściach bohaterka ta w jakiś sposób miała ewoluować. Jedyne, co zapamiętałam o Roxy po ponad trzystustronicowej książce to fakt, że ta dziewczyna uwielbia jeść i ciągle ubiera czerwone ponczo. Naprawdę? Takie detale powinny utknąć mi w głowie dotyczące głównej bohaterki i narratorki powieści? Przy okazji, naprawdę nie rozumiem, po co narrator – nieważne czy to była Roxy czy Shaw – musi o niektórych rzeczach przypominać co pięć stron. Wystarczyło, że raz przeczytałam o tym, iż Roxy wypuściła dusze z podziemia i ma coraz mniej czasu albo Shaw stracił pamięć i nic nie pamięta z poprzedniego życia, by zapamiętać te szczegóły. Przypominanie o tym w co drugim rozdziale było kompletnie niepotrzebne i irytujące.
Z Shawem i resztą postaci sprawa ma się już trochę inaczej. Początkowo mnie drażnił swoim zachowaniem, ale z czasem, gdy widziałam w nim styl Laury Kneidl, polubiłam tego bohatera. Może nie jest jakoś wybitnie dobrze napisaną postacią, ale przynajmniej dało się go obdarzyć sympatią. Polubiłam również Finna, Wardena, Dinę i Ripleya, czyli łowców i przyjaciół Roxy z kwatery. Podobnie jak para głównych bohaterów, nie są to skomplikowane postacie, tylko napisane tak, by czytelnik je polubił. Brakuje im głębi i pazura, który mógłby dodać wyrazu całej historii. Ze wszystkich bohaterów tylko Warden zainteresował mnie na tyle, że chętnie bym o nim jeszcze coś przeczytała.
Przejdę teraz do najważniejszej rzeczy, której po prostu nie mogę przemilczeć, ponieważ to, co wydarzyło się w Mocy amuletu, zauważam coraz częściej w innych książkach wydawnictwa Jaguar. Mowa tu o korekcie. Matko, ile ta książka ma błędów! Mogłabym oczywiście przymknąć na to oko, gdybym dostała egzemplarz recenzencki przed korektą, ale trafił do mnie egzemplarz finalny. Właśnie taką książkę kupicie w księgarniach, książkę z masą błędów, co nie powinno mieć w ogóle miejsca! Literówki, błędny zapis imion (imię jednej bohaterki przekręcono dwa razy i to na dwa różne sposoby!), niepoprawna odmiana zaimków (po imieniu żeńskiej bohaterki pojawiło się określenie w formie męskiej). Mogłabym tak wymieniać bez końca. Czy książka z taką korektą powinna trafić do sprzedaży? Dla mnie to jest po prostu rzecz karygodna i absolutnie kompromitująca. Nie po to człowiek wydaje swoje pieniądze, żeby otrzymać książkę z błędami godnymi dziecka poznającego dopiero ortografię.
Nie zamierzam jednak poprzestać na korekcie, ponieważ oberwie się jeszcze tłumaczowi. Nie mogę przeboleć sposobu, w jaki zostały przetłumaczone rangi hunterów. Samo słowo hunter jest jeszcze do przeżycia, choć naprawdę nie rozumiem, dlaczego nie mogli zastąpić go w pełni określeniem łowca/łowczyni, skoro brzmi równie dobrze, jeśli nie lepiej. Nieprzetłumaczenie jednak takich fraz jak magic hunter, grim hunter, blood hunter czy soul hunter tak kłuło mnie w oczy i tak irytowało, że traciłam ochotę na czytanie. Wiem, że niektórzy nie zwrócą w ogóle na to uwagi, ale dla mnie taki zabieg uczynił całą książkę bardziej dziecinną. I ponownie – w książkach wydawnictwa Jaguar pozostawienie niektórych słów w języku angielskim pojawia się nagminnie. Wyrazy typu darling, shit, bloody hell brzmią fajnie, ale gdy całość zdań jest wypowiedziana lub napisana w tym samym języku. Takie słówka wkradły się do polskiej mowy, podobnie zresztą jak używane od wielu lat cool, fuck, love, wtf, lol czy wiele innych. Dobrze, wplatanie tych określeń do rozmowy czy wymianie wiadomości tekstowych jest już praktycznie normą, ale nietłumaczenie ich w książkach, nawet tych młodzieżowych, jest jak dla mnie przesadą. Nie jest to ani trochę zabawne czy dodające uroku całej historii, tylko w moim odczuciu bardzo drażniące i sztuczne.
Jeśli kolejne tomy cyklu Midnight Chronicles będą na takim samym poziomie jak Moc amuletu, to naprawdę nie wiem, czy chcę kontynuować lekturę tej serii. Bohaterowie nijacy, fabuła, która byłaby interesująca dekadę temu oraz te koszmarne tłumaczenie i korekta zniechęcają do czytania, pomimo okładki, która jest piękna i niesamowicie trafia w mój gust. Jak sami widzicie, nie należy oceniać książki po okładce, bo można się nieźle rozczarować. Niestety, Moc amuletu trafia do puli słabych książek i nie mogę jej polecić z czystym sumieniem. Może kolejne tomy będą lepsze od tego, ale Midnight Chronicles nie mogło zacząć się gorzej.