Bogowie – a zwykle walka z nimi – to motyw w literaturze (i nie tylko) fantasy oklepany. Robert Jackson Bennett w Mieście schodów nie ucieka od tego tematu, ale podchodzi do niego w sposób przewrotny – bogowie są tu w końcu martwi od samego początku.
Bogowie Bułykowa, głównego miasta Kontynentu, nie żyją – zostali zabici w wojnie z podległą sobie kolonią dawno temu. Wraz z ich śmiercią odeszły niemal wszystkie boskie cuda, które stworzyli, nadeszła zaś okupacja. Metropolia leży w ruinie, wiara w martwych bogów jest karana, a nastroje są, oględnie rzecz ujmując, mocno średnie. Do Bułykowa dociera Shara, przedstawicielka obecnie panującej byłej kolonii, w celu znalezienia mordercy pewnej ważnej persony. Znajdzie znacznie więcej, bo i miasto schodów skrywa wiele tajemnic.
Sekrety Bułykowa ukryte są wśród architektury samej metropolii, która w wyniku wojny i straty bóstw została poskręcana, w momencie gdy zaczęły przenikać się rzeczywistości. Skrawek po skrawku poznajemy historię, która poskutkowała utratą boskiego wsparcia, a które utrzymywało miasto – bez niej zaś rozpadło się i legło niemal w gruzach. Autor nie wdaje się w przesadne opisy dzielnic itd., traktując tło akcji jako pewną ideę, w rozsądnych proporcjach między jednym a drugim. Dodajmy jeszcze wspaniały system magiczny oraz niezłą, rozgrywająca się w tle, grę polityczną, a w efekcie dostaniemy pierwszorzędne światotwórstwo. Tajemnice podupadłej metropolii są tutaj początkowo ukryte pod warstwą kryminalną powieści. Całość zaczyna się jak przystało: od zwłok. W trakcie historia rozwija się, gubiąc początkową kameralność na rzecz bardziej doniosłych zdarzeń i przygody. Powieść traci przez to nieco na tożsamości, łącząc gatunki, trochę momentami przesadzając przy tym z akcją. Mimo wszystko rządzą tu tajemnice, które są dawkowane stopniowo i, co najważniejsze, wyjaśniane w pełni.
Miasto w poszukiwaniu odpowiedzi przeszukuje Shara, którą można w pokrótce opisać jako dorosłą Hermionę z Harrego Pottera. Brakuje jej nieco charyzmy, jednak zyskuje dzięki swojemu wyjątkowemu sekretarzowi – Sigurdowi, który będąc powierzchownie jedynie maszyną do zabijania, jest niezwykle zręcznie zarysowaną postacią, o ciekawszym rysie psychologicznym niż główna bohaterka. Poza tą dwójką mamy kilka osób na drugim planie, które bardzo łatwo polubić. Ale i tak najważniejsi są tutaj bogowie.
Bóstwa zniknęły, to fakt, ale nie broni im to odgrywać tutaj pierwszych skrzypiec. Jest ich kilkoro, każde jest inne i niemal każde prezentowane jest bardzo ludzko, ale także z nutą szaleństwa, które wywołuje autentyczną niepewność na myśl, że taka istota mogła istnieć i mieć tak olbrzymią władzę nad rzeczywistością. Poznajemy ich czy to z opowieści Shary, czy z fragmentów ich świętych pism prezentowanych na początkach rozdziałów, a ze skrawków informacji wyłaniają się byty, których natury nie możemy być pewni tak samo jak bohaterowie książki.
Autor pisze prostym, przystępnym językiem, momentami strasząc zbyt banalną metaforą. Skupia się przy tym na akcji i dialogach, przemyślenia bohaterów zsyłając na dalszy plan. Jest też kilka przykrych literówek, nic czego nie dałoby się jednak przeżyć. Trzeba jednak przyznać, że teksty na początku rozdziałów (fragmenty pamiętników itd.) pisane są paskudną czcionką, którą ciężko odczytać i od której bolą oczy.
Miasto Schodów jest rzadkim przypadkiem trylogii, której pierwsza część niemal idealnie sprawdza się jako zamknięta całość. Ostatnie kilka stron serwuje nam zapowiedź przyszłych wydarzeń, owszem, ale wydarzenia z tego tomu zamknięte są bardzo zgrabnie, a spory epilog pozwala na spokojne pożegnanie się z bohaterami. Odmienne podejście do oklepanych kwestii stanowi siłę tej powieści i dla każdego fana fantastyki z dobrze wykreowanym światem będzie to niewątpliwa gratka, z którą warto się zapoznać.