Łakome Małgorzaty Lebdy poprzez spotkanie czytelnika ze śmiercią, afirmuje życie. Powieść jest o świetle, kiedy mrok.
Babka umiera, ale to nie jej stypa zwieńczy książkę. W procesie odchodzenia towarzyszą jej kobiety, z których jedna "jest tu jasnością. Interesuje się światłem i sama nim jest". Okazuje się, że bycie blisko choroby, kontakt ze skórą chorej, pozwolenie jej na sprowadzanie życia do pokoju, są tym, co pozwala trwać, co pozwala życiu uchylać się śmierci. Dziadek ma inne sposoby, rozpaczliwie zaprzecza chorobie żony i jego ruchy, jego działania, wcale o życiu nie są, choć pozornie idzie w przyszłość, burząc odwieczny porządek domu. Jeśli szukasz światła, ono się pojawi. Światłem wpuszczonym w żyły może być morfina, która daje ulgę w bólu. Światłem jest pójście w las, bo "ten, kto nigdy nie szedł z umierającą w las, jest szczęśliwy, ale też, kto nigdy nie szedł z umierającą w las, ten jest nieszczęśliwy również".
Trud, smutek, zapach śmierci i bezradność wobec choroby, to też część żywego. Śmierć i życie splecione tak ciasno jak warkocz wnuczki, który zaplata Babka. Bo ona "plecie najpiękniejsze warkocze". Czytam tę liryczną powieść jako próbę dotknięcia żywego poprzez światło słowa. Są w niej mrok ubojni, pochłaniające ludzi domy, cierpienie. Jest w niej też dom, który żyje, bo pozwala mu się na to, bo zaprasza się do niego naturę poprzez uznanie się za jej część. Umieramy, a żałoba jest łakoma. Karmi się dotykiem, pieszczotą, kontaktem z człowiekiem. Tak jak choroba.
Poetycka proza Lebdy niepokoi, zniewala, zachwyca. Jest z innego wymiaru literatury. Dotykam delikatnie stron, nie chcąc spłoszyć żywego. A ono takie dzikie, takie dzikie...