Marcel Moss powtórnie wciąga nas w mroczny świat nastolatków z warszawskiego liceum, choć już nie Freuda, to jednak właśnie do tego uniwersum powracamy.
Głównym bohaterem Już nikt mnie nie skrzywdzi jest doświadczający przemocy nastoletni Maks. Pewnego dnia tama pęka i chłopak zabija swoich rodziców, a jego młodszy brat w stanie krytycznym trafia do szpitala. Tydzień po aresztowaniu nastolatek próbuje popełnić samobójstwo, po czym zapada w śpiączkę. Gdy w końcu śledczym udaje się z nim porozmawiać, ten rysuje przed nimi pełen przemocy dramat rodziny, który odgrywał się za zamkniętymi drzwiami, o ile chłopak mówi prawdę...
Bez dwóch zdań autor umie nieźle namieszać! Za każdym razem wylewa na nas kupę szamba złożonego z nienawiści, hejtu i wszelkiego typu przemocy, a i tak na każdą jego nową powieść oczekujemy z niemalże wywieszonym jęzorem. Drastyczne dane statystyczne dotyczące przemocy wobec dzieci, które poprzedzają każdy rozdział, mogą przyprawić o drżenie serca. Maks z uporem godnym podziwu znosi, to co dzieje się w domu, bowiem ma poczucie, że to właśnie on za wszystko odpowiada. Dlaczego? Dowiecie się — czytając, ale jak żyć z takim bagażem, tego ogarnąć nie sposób. Książkę czyta się z lekką zgrozą, ale i nieodłączną ciekawością, czym jeszcze zaskoczy nas autor i jak zakończy się ta historia. Moss wypracował swój własny niepodrabialny styl. Każda jego opowieść budzi ogromny dysonans: z jednej strony jej toksyczność powoduje masę negatywnych emocji, z drugiej nieodmiennie zachwyca swą pomysłowością.