Kiedy piszę tę recenzję łazik Perseverance ląduje na Marsie. Niemal milion osób na świecie ogląda to wydarzenie na żywo, na kanale YouTube NASA. Ludzkość wstrzymuje oddech, kiedy o 21:50 naszego czasu, łazik wchodzi w atmosferę Marsa. Większość trzyma kciuki za powodzenie misji, mając nadzieję, że tam, gdzieś pod skalistą powierzchnią Czerwonej Planety, tli się życie.
Ubiegły rok zdecydowanie upłynął pod szyldem eksploracji kosmosu. Misja łazika Perseverance zatytułowana Mars 2020 nakręciła wielką machinę okołokosmicznych produktów.
Netflix wyemitował serial Away z Hilary Swank, opowiadający o pierwszej załogowej wyprawie na Marsa (niestety skasowany po pierwszym sezonie). LEGO wypuściło na rynek zminiaturyzowany model rakiety Saturn V – dokładnie takiej, która w ramach programu Apollo wyniosła ludzkość na Księżyc. Dua Lipa śpiewała o galaktycznych uniesieniach w popowym hicie Levitating, a polska marka odzieżowa Reserved stworzyła kolekcję ubrań z emblematem NASA. Nawet Rosjanie nazwali rodzimą szczepionkę na koronawirusa na cześć radzieckiego satelity, Sputnik.
Literatura nie pozostawała w tyle. Co chwilę na rynku księgarskim pojawiają się tytuły mniej lub bardziej nawiązujące do przestrzeni pozaziemskiej. Właśnie do polskiego czytelnika trafia Houston, Lecimy! autorstwa Paula Dye’a, emerytowanego dyrektora lotów NASA. To interesujące połączenie biografii człowieka, który większość życia poświęcił Centrum Kontroli Lotów, swoistego dokumentu ukazującego misje kosmiczne od kuchni oraz książki, bądź co bądź, naukowej.
Zaczyna się arcyciekawie. Na wahadłowcu Atlantis dochodzi do rozszczelnienia, co stanowi olbrzymie zagrożenie dla załogi i może zadecydować o niepowodzeniu misji. W takiej sytuacji liczą się dosłownie minuty, a dowodzący misją muszą często podjąć ryzykowne decyzje. Obserwujemy jak naziemni pracownicy centrum dowodzenia „stają na rzęsach”, by sprowadzić astronautów bezpiecznie na Ziemię, a przy okazji nie stracić samego statku. Oddychamy z ulgą, kiedy pod koniec rozdziału dowiadujemy się, że cała akcja miała charakter szkoleniowy i była jedynie symulacją prawdopodobnego zdarzenia.
Później treść zaczyna się komplikować, tworząc galimatias trudnych pojęć, opisu poszczególnych stanowisk, a przede wszystkim zalewa czytelnika skrótami. W pracy kosmicznej wszystko opatrzone jest niezliczoną ilością skrótów, których autor nieustannie używa. Trzeba mieć komputerową pamięć by zakodować czym jest CAPCOM, FIDO, EECOM, albo nieustannie wracać do objaśnień tych pojęć i wertować kartki wstecz. Końcowy słowniczek byłby tutaj dużym ułatwieniem. Niestety go brak.
Przerywnikiem od nadmiernie szczegółowego opisu pracy w centrum kontroli lotów, jest zdecydowanie historia kariery Paula Dye’a. Te fragmenty czyta się z lekkością, a na myśli przywodzą klasyczny american dream, gdzie chłopak z Minneapolis marzy o lataniu, a za kilkanaście lat zasiada w fotelu dyrektora kosmicznych lotów. Oczywiście po drodze jest cała rzesza etapów, testów szkoleniowych, rekrutacji i procedur, opisana z wszelkimi detalami. Oj tak, autor uwielbia detale! Nic dziwnego, statek kosmiczny to machina, w której każda śrubka ma odpowiedzialnego za nią inżyniera.
Niewtajemniczeni w naukach ścisłych ugrzęzną w lekturze. Na to nie ma siły. Mechanika orbitralna, czy aerodynamika, to dyscypliny na większą rozkminę niż wieczorek w fotelu z książką. Ci, którzy z fizyką mieli ostatnio do czynienia w podstawówce, odłożą pozycję na półkę. Autor wprawdzie dwoi się i troi aby sprzedać naukę w przystępny sposób. To nie mogło się jednak udać. Mniejszym entuzjastom nauk ścisłych, do których sam się zaliczam, polecam opuszczenie kilku rozdziałów. Doprawdy bez żalu.
W książce często pojawiają się referencje do katastrofy promu Columbia z 2003 roku. Wahadłowiec po wejściu w atmosferę, na wskutek zbyt późno wykrytej usterki, rozpadł się, przynosząc śmierć siedmioosobowej załodze. Ten wątek często sprowadzał mnie na Ziemię, zmuszał do refleksji i pogrzebania w Wikipedii, doczytania szczegółów zdarzenia.
Lektura trudna i wymagająca. Raczej dla tęgich głów, nerdów astronautyki, ścisłowców i pasjonatów. Kosmicznym kowbojom, takim jak ja, polecam inne, astronomiczne rozrywki. Budowanie rakiety Saturn V z klocków LEGO zajęło mi z przerwami kilka dni, a dostarczyło radości trudnej do opisania. No cóż, ponoć prawdziwy kosmos zaczyna się w nas samych.