Napisano kiedyś ciekawe zdanie, mówiące o tym, żeby zapomnieć o nagrodzie Nobla z literatury. Prawdziwym wyznacznikiem wielkości pisarza ma być fakt, że jego nazwisko służy jako punkt odniesienia dla innych i używane jest w formie przymiotnika określającego jakąś niepowtarzalną i trudną do uchwycenia w jednym słowie cechę. Mamy ezopowe bajki, szekspirowskie dramaty, kafkowskie sytuacje, dantejskie sceny, eposy homeryckie… Przymiotniki te, pisane małą literą, wrosły na stałe w tkankę naszej kultury i u średnio wykształconych ludzi powinny automatycznie budzić określone skojarzenia.
Rzadko, bo rzadko – wszak pierwszym i jedynym kontaktem współczesnych z Rabelaisem jest krótki fragment w podręczniku do języka polskiego – ale używa się również sformułowania rabelaisowski humor. Opisuje ono humor sprośny, miejscami wulgarny, w którym roi się od przykładów siedmiu grzechów głównych, o niezliczonej rzeszy pomniejszych grzeszków nawet nie wspominając – humor obecny na kartach prześmiewczej powieści Rabelaisa.
Dwutomowe wydanie Gargantui i Pantagruela prezentowane przez Wydawnictwo MG zapewnia długie godziny czytania o olbrzymich bohaterach i ich – odpowiednio do ich rozmiaru wyolbrzymionych – perypetiach. Wyobraźnia autora jest zaskakująca, a kunszt translatorski Boya-Żeleńskiego pozwala nam cieszyć się z poszczególnych plastycznych scenek jak i z całości napisanego z epickim rozmachem pięcioksięgu.
Humorystyczny styl – niewybredny, rabelaisowski właśnie – obśmiewa wszystko od góry do dołu, nie pozostawiając suchej nitki na tych, których obierze sobie za cel. Baśniowa satyra na współczesność autora przywołuje przed oczy czytelnika dziwnie współczesne obrazy. Najciekawszym wnioskiem płynącym z lektury jest fakt, że rzeczywistość czasów Rabelaisa nie różniła się od naszej tak bardzo, jak byśmy się tego spodziewali. A przygody olbrzymów przebijają momentami skecze kabaretowe, z których śmieją się miliony Polaków.