Śledząc opinie innych czytelników wiedziałam, że aby w pełni delektować się tą lekturą, muszę dać jej czas i wolną głowę. Wybrałam więc odpowiedni dla niej moment. Przesycona krwią wypływającą z kart kryminalnych historii, otumaniona lękiem bohaterów thrillerów, potrzebowałam chwili wytchnienia, przy czymś pięknym, powodującym napływ zupełnie innych emocji. Właśnie taką odskocznią okazał się Dom w Riverton.
W 1924 roku młody poeta odbiera sobie życie nad brzegiem jeziora w Riverton, w wieczór wielkiego przyjęcia. Jedynymi świadkami są piękne siostry Hartford, które już nigdy nie zamienią ze sobą słowa. Jedna z nich jest jego narzeczoną, a druga rzekomą kochanką. Mijają lata, gdy przyjaciółka jednej z nich otrzymuje informację o planowanej ekranizacji tamtych odległych wydarzeń, budzą się wspomnienia i pogrzebane już dawno demony.
Co takiego ma w sobie proza Kate Morton, że porywa i uwodzi już od pierwszych zdań? Jej słowa są jak pieśń syreny wodzącej na pokuszenie. Skrywają w sobie słodką obietnicę wspaniałej przygody, doprawionej goryczą cierpienia, pieprzem namiętności, by na końcu pozostawić smak tego co najpiękniejsze — wiecznej miłości. Choć muszę przyznać, że tym razem nawet ja — wielbicielka monumentalnych powieści, poczułam się lekko znużona dłużyznami fabularnymi.
Tragiczne w skutki wydarzenia z Riverton poznajemy dzięki ich świadkowi i narratorce Grece Reeves: pokojówce, marzycielce, wielbicielce Sherlocka Holmesa. Odpowiada o miłosnym trójkącie, na którego szczycie mamy poetę z okresu I wojny światowej – Robbiego Huntera, gwiazdę tamtych lat aktorkę Emmeline i jej siostrę Hannah. Czy siedemdziesiąt lat później uda się odkryć, co tak naprawdę wydarzyło się w Riverton?