Zanim Putin stał się królem serwisów informacyjnych, początek tego roku bez dwóch zdań należał do służb specjalnych. Niektórym po latach przypomniało się, że Macierewicza należałoby w końcu rozstrzelać za rozwiązanie WSI (inni wprost przeciwnie, wciąż szykują się do stawiania mu pomników), zaś Leszkowi Millerowi przyszło nie tylko wypierać się wiedzy o jakichkolwiek obozach CIA na terenie Polski, ale że w ogóle zna takie państwo jak Stany Zjednoczone.
Jakbym mógł wątpić w słowa tak wielkiego męża stanu? Dlatego panu Leszkowi, wierząc, iż naprawdę nie ma pojęcia, czym to całe CIA właściwie jest, z czystym sumieniem mogę polecić wydaną niedawno przez Agorę książkę „CIA. Tajna wojna Ameryki”. Panie premierze, na nadrabianie zaległości nigdy nie jest za późno!
A tak na poważne: dzieło laureata nagrody Pulitzera Marka Mazzettiego przeczytałem z ogromnym zainteresowaniem. Dodam od razu, że w sprawach służb specjalnych jestem absolutnym laikiem i tylko z takiej perspektywy mogę „Tajną wojnę...” ocenić. Mark Mazzetti opisuje nie tylko współczesne konflikty, jakie Stany Zjednoczone toczą w Afganistanie, czy Iraku, ale swoje zainteresowanie kieruje również na lata 70. i 80. XX wieku, gdy Agencja po raz pierwszy pozwoliła, by pewne patologie w zbyt dużym stopniu opanowały jej działania. Dzięki tej wycieczce w czasie o wiele łatwiej przyjdzie nam zrozumieć podłoże rywalizacji między Pentagonem a CIA, przekwalifikowanie szpiegów na żołnierzy (i na odwrót), czy obsesję amerykanów na wykorzystywanie dronów do walki z terroryzmem i wrogami politycznymi. Mazzetti znacznie częściej niż na współczesne pola walki zabiera nas w zacisze gabinetów polityków i szefów służb. To raczej świat z powieści „Druciarz, krawiec, żołnierz, szpieg” Johna Le Carre’a, gdzie Smiley godzinami przeglądał kolejne dokumenty by dopaść sowieckiego kreta, niż rzeczywistość militarystycznie zafiksowanego Toma Clancy’ego.
Ci z was, którzy obawiają się anty-wojennej agitki na rzecz szerzenia miłości, multikulturalizmu, postępu i Matuli Rosji, mogą odetchnąć z ulgą. „CIA...” nie jest anty-amerykańska, to raczej próba krytycznego spojrzenia na działania amerykańskich służb w ciągu kilkudziesięciu ostatnich lat. Nawet jeśli ktoś uzna, że CIA często przysługiwało się swojemu krajowi, czy w takim przypadku każdą formę krytyki Agencji, czy działań Stanów Zjednoczonych na Bliskim Wschodzie, należy zakwalifikować jako wspieranie wrogiej opcji i nieświadomego działania na rzecz terrorystów?
Czy ktoś znający historię CIA od podszewki znajdzie tu coś dla siebie? Nie wiem, choć wątpię. To raczej pozycja dla zwykłych śmiertelników, którzy mają po prostu ochotę poczytać sobie o szpiegach, wielkiej polityce i choć trochę lepiej zrozumieć informacje, codziennie podawane nam przez gazety i stacje telewizyjne. I właśnie im książkę „CIA. Tajna wojna Ameryki” polecam.
Michał Smyk