Za każdym razem, kiedy wydawane jest nowe tłumaczenie Ani, na blogach recenzenckich bulgocze. Fani tradycyjnego Zielonego Wzgórza nie mogą wybaczyć Annie Bańkowskiej, że zrewolucjonizowała i przewróciła do góry nogami ich dotychczasową literacka opowieść. Tym razem sprawa wygląda jeszcze bardziej zagmatwanie. Otóż kolejna powieść z cyklu brzmi w oryginale Ania z Szumiących Topoli. Bańkowska nazwala swoje tłumaczenie Anne z Szumiących Wierzb. I znów krytycy: jak można tak zrobić? Otóż drodzy państwo, można. Już na wstępie książki tłumaczka wskazuje, ze pierwotny tytuł dotyczył wierzb, jednak wydawca nakazał niejako zmienić Montgomery swój tytuł, ponieważ w tym samym czasie ukazywała się inna piękna opowieść Kennetha Grahame’a O czym szumią wierzby. I faktycznie, autorka zmieniła tytuł, żeby nie dublować kolegi literata. Nie mam pojęcia, czy była to dobra decyzja, ale uważam, że zdecydowanie powrót Bańkowskiej do tego tytułu jest zasadny i potrzebny. Zwraca uwagę na historię książki, która tez jest istotna w jej odczytaniu. Co więcej, zdecydowanie bardziej liryczne są wierzby niż topole, a Anne słynęła z lirycznego spojrzenia na świat. Trochę po poznaniu tej historii czuję żal do autorki, że nie zawalczyła o swoje i uległa wydawcy. Ale przejdźmy do sedna.
Anne jest juz młodą damą. Dostaje trzyletnia pracę dyrektorki szkoły w Summerside i zamieszkuje Szumiące Wierzby wraz z trzema dorosłymi, acz nadal spontanicznymi kobietami. Prawdziwa zmorą dla dziewczyny okazuje się "potężny" ród miejski Pringle’owie, a także wicedyrektorka, Katherine Brooks. Anne musi mierzyć się z niechęcią i wciąż udowadniać, że można jej ufać i obdarzyć ją przyjaźnią. Oczywiście wsród mieszkańców miasteczka ma mnóstwo zwolenników, jednak Pringle’owie wciąż nie dopuszczają młodej nauczycielki do bycia na salonach. Ale jak to zwykle bywa, przypadkiem Anne zyskuje sobie poważanie i szacunek. Staje się prawdziwą mieszkanką Summerside. Co więcej, w tej części ma zdolność rozwiązywania wszelakich problemów, czasem wręcz w nierealny sposób. Jednak zawsze udaje jej się doprowadzić do szczęśliwego zakończenia.
Czwarta część przygód młodej Anne jest bez wątpienia najbardziej ciekawa gatunkowo. Większość informacji dowiadujemy się bowiem z korespondencji Anne z Gilbertem. Ciekawym jest to, że nie pojawiają się odpowiedzi chłopaka i że realnie pojawia się w książce tylko raz, niestety milczący. Taka sama rola przypisana została Marilli czy pani Linde, a wielka szkoda. Ogólnie rzecz ujmując brakowało mi w tej części Zielonych Szczytów i ich mieszkańców. Nie satysfakcjonowały mnie tylko wzmianki o bliźniakach czy Dianie. Chciałam poznać jej dziecko i dowiedzieć się, czy Davy wreszcie jest grzeczny. Niestety Anne zamieszkała w Summerside, a Zielone Wzgórze pozostało jedynie gdzieś w kilku zdaniach tęsknoty. Chyba każdy czytelnik chciałby poznawać losy przyjaciół Anne z Avonlea, jednak za każdym razem kiedy rozpoczynają się wakacje narracja zostaje przerwana i znów rozpoczyna się od września.
Bez wątpienia każda książka Montgomery o Anne kryje w sobie głęboki przekaz. Tak też jest tym razem. To nie są już tylko książki o przygodach nastoletniej czy dorosłej dziewczyny z sierocińca, ale książki o tym, co w życiu powinno być najważniejsze i pozostawać na piedestale. W tym tomie uwaga została skierowana na powierzchowność i odbieranie ludzi przez pryzmat plotek, domysłów. Anne nie zostaje przyjęta przez ród Pringle’ow bo im się najzwyczajniej nie podoba jej zachowanie, oczywiście przekazywane za pośrednictwem plotek. Okazuje się, ze nie jest to zgodne z prawdą. Co więcej, większość bohaterów ukazana w tej części Anne ma w mieście niepochlebną opinię. Dopiero dziewczyna odkrywa drugiego dno i drugą twarz każdej z tyvh osób. Zauważa to, czego inni nie dostrzegli przez lata obcowania ze swoimi sąsiadami. Obnaża powierzchowność, odkrywając wnętrze. To chyba najpiękniejsze przesłanie ukryte w książkach Montgomery. Ja przynajmniej je kupuję w pełni i jestem zauroczona faktem, że pod przykrywką przygód młodej nauczycielki, autorka zawarła tak ważne treści. Są one uniwersalne, dlatego tak dobrze czyta się tę powieść. Każdy bowiem może wynieść z niej lekcje dla siebie.
Przekłady nowej Anne jasno pokazują jak ważna jest rola tłumacza. To postać szczególna, ponieważ pośredniczy między autorem a czytelnikiem. Jest w środku całego łańcuszka. Spoczywa na nim zatem ogrom pracy i duży ciężar, żeby przekonać czytelnika do oryginalnej historii. Chyle czoła przed Anna Bańkowską, że nie bała się zrealizować swojego zamierzenia i wiernie tłumaczyć naszej kochanej Ani. Ja już przyzwyczaiłam się do Anne i nie przeszkadzają mi Zielone Szczyty. A co więcej, nadal podtrzymuję moje zdanie, że jest to tłumaczenie najbardziej dojrzałe więc najbardziej do mnie przemawia. Na regale mam trzy różne wydania Ani, ale to do tego mam zamiar wracać i wracać.
Polecam z całego mojego czytelniczego serca.