Przez pierwsze pięćdziesiąt stron chciałam książkę odłożyć. Nie mój styl pisania, nuda, niemożność złapania klimatu. Poczytałam jednak recenzje i dałam tej skandynawskiej sadze druga szansę. I coś się we mnie poruszyło, coś, co pozwoliło mi doczytać A lasy wiecznie śpiewają. Dziedzictwo na Björndal Gulbranssena do końca.
Dziewiętnastowieczna Norwegia, długie zimy, wyniośli i z pozoru chłodni ludzie z gorącymi sercami i przyroda, która determinuje tak wiele. To Teresa, Dorota i Adelajda – główne bohaterki obu tomów – sprawiły, że zanurzyłam się w ich świat wyznaczany porami roku, świętami, narodzinami i śmiercią. Stary Dag i jego syn noszący to samo imię, nie przekonali mnie do siebie, byli za bardzo w swoich kniejach, borach lub interesach, żebym mogła chcieć poświęcać im uwagę. Tego typu mężczyźni nie są już w kręgu moich zainteresowań, choć pewnie niejednej czytelniczce serce będzie biło szybciej na niedostępność i wyobcowanie znikającego w lasach Norwega. Bogaty, chłopski majątek odkrywa wiele swoich tajemnic i warto do niego zajrzeć na prawie sześciuset kartach sagi, nawet, jeśli nie jest to, tak jak dla mnie, wasza ulubiona forma literacka.
I choć okładka nie czyni książki, ta jest wyjątkowo urokliwa, za co dodaję duży plusik.