Thrillerów, których pożywką jest temat religii, było już wiele. Pytanie tylko gdzie kończy się religia, a zaczyna się typowe sekciarstwo, gdzie „wierni” są w stanie oddać życie za swego pasterza i ślepo wierzą w jego każde słowo. Ktoś mógłby się kłócić, że przecież o to chodzi w wyznaniu: by zawierzyć i bezwarunkowo ufać. Ale nawet wtedy, gdy stawką jest życie naszego dziecka, mamy bezczynnie stać z boku i doświadczać jego krzywdy, śmierci? Czyż nie jest pierwotnym instynktem ssaków ochrona swojego potomstwa? Czy ideologia już tak nam uderzyła do głowy, że chcielibyśmy w imię odkupienia, zaliczenia „próby” złożyć własne dziecko, jak Izaak jedynego syna, w ofierze na biblijnej górze?
Młoda mieszkanka Australii dowiaduje się, że całe jej dotychczasowe życie było utkane na sieci kłamstw. Rodzina, w której się wychowała, to nie jej biologiczna rodzina. Od razu ciśnie się tutaj refleksja, kto właściwie jest rodziną? Ten, kto urodził, czy ten, kto wychował? Dotychczasowy porządek i ład budzi pojawienie się obcego mężczyzny, który twierdzi, że jest spokrewniony z Kim, a właściwie z Sammy Went. Twierdzi również, że kobieta, gdy była dzieckiem, została uprowadzona z jednej z amerykańskich miejscowości owładniętych mackami hermetycznego wyznania zielonoświątkowców. Co wydarzyło się dwadzieścia osiem lat wcześniej? Jakie tajemnice kryje rodzina Wentów? Czy Kim odnajdzie się w świecie chorego świata sekt religijnych i przy okazji zachowa swoją dotychczasową tożsamość?
Dziecko znikąd to przejmujący thriller psychologiczny, który prowadzi nas do świata fanatyzmu religijnego, depresji poporodowej, kryzysu małżeńskiego, ale i – co ciekawe – homofobii i rasizmu. Ta mieszanka sprawia, że otrzymujemy nietuzinkową powieść z refleksją końcową, iż czasem może nie warto grzebać w przeszłości i pozostawić teraźniejszość taką, jaka jest.