Kruchy lód. Dziennikarze na wojnie. Anna Wojtacha. Carta Blanca 2012
Anna Wojtacha robi to, o co we współczesnej literaturze niezwykle trudno – opowiada o sobie w sposób autentyczny i szczery, bez sztucznego zadęcia i żenującego gwiazdorzenia. Jej „Kruchy lód. Dziennikarze na wojnie” to porywające studium kulisów zawodu reportera wojennego. Trudnego, wymagającego nadzwyczajnej kondycji (zarówno fizycznej jak i psychicznej), samozaparcia, a przede wszystkim odwagi. Wszystkie te cechy Wojtacha niewątpliwie posiada, o czym przekonamy się nie raz czytając o jej kolejnych przygodach podczas pracy. Zawsze na pierwszej linii frontu, w samym oku cyklonu. Jako dziennikarka TVP Info (a wcześniej TVN24 i Polsat News) uczestniczyła m.in. w konfliktach w Gruzji, Serbii, Izraelu czy Afganistanie. Zawsze o tym marzyła. I wbrew wszystkim dopięła swego.
„Nie doszliśmy wtedy z tatą do porozumienia. Dziś wiem, że nie miał racji, mówiąc, że to nie jest praca dla kobiet. Ale kobietom jest w niej zdecydowanie ciężej. Kilka lat później przekonuję się o tym, kiedy chcę dostać zgodę na wyjazd do Afganistanu. „Inaczej stoi się nad trumną zabitej reporterki niż reportera. To nie jest zabawa dla bab!” – słyszę od jednego z moich przełożonych. „Spadaj!” – myślę i dopinam swego. Kilka miesięcy później siedzę w samochodzie mknącym przez Kabul. Po plecach spływa mi pot, powietrze faluje, woda mineralna w butelce prawie się gotuje, na ulicy leżą wnętrzności zarżniętego barana. Jestem wystraszona i podekscytowana jednocześnie. Te uczucia będą mi towarzyszyć podczas każdego wyjazdu. Jak kod zapisany gdzieś pod skórą. Jak narkotyk, bez którego życie będzie nudne i miałkie.”
W swojej książce wnikliwie opisuje, co praca korespondenta wojennego robi z człowiekiem. Jak zmienia jego podejście do życia, otaczającej rzeczywistości, rodziny, przyjaciół, a wreszcie – siebie samego. Jest jak narkotyk, stając się przyczyną wielu osobistych porażek, rozpadów związków, wiecznych pretensji z powodu nieobecności. Jednocześnie nie sposób się bez niej obejść. Kto raz spróbował tego rodzaju emocji, przepada na zawsze.
Wojtacha pisze: „Rozpadam się. Nie ma wyjazdów. Nie ma adrenaliny. Pustka. Zaczynam się zastanawiać, co sprawia, że tak bardzo ciągnie mnie tam, skąd wszyscy uciekają. Wiele razy rozmawiałam o tym z kolegami, ale nie doszliśmy do żadnych wniosków. Gdzie jest początek tej chorej fascynacji wojną? Chcemy opowiadać świat, pokazywać ból – to jest dobre. Ale jest też coś trudnego do nazwania. Coś, co każe się nam włóczyć po gruzach, kostnicach i szpitalach i znajdować w tym zawodowe spełnienie. Wielu z nas nosi w sobie drażniący niepokój, który pojawia się nie wiadomo kiedy i skąd. To chyba on każe nam jeździć. Może w tych ekstremalnych miejscach chcemy znaleźć siebie. Jakkolwiek banalnie to brzmi.” W tych słowach jest chyba wszystko, co definiuje dziennikarza na wojnie, cała esencja tej, z pewnością najtrudniejszej, dziedziny tego zawodu. Tego, co przyciąga, fascynuje, zmusza do działania na krawędzi, niejednokrotnie na granicy życia i śmierci. Po co to wszystko? Wojtacha odpowiada nadzwyczaj prosto – z ciekawości. Ciekawości tego, jak ludzie zachowują się w momentach skrajnych, czego są w stanie dokonać, a czego absolutnie nie zrobią postawieni pod murem. Cytując za Włodzimierzem Wysockim – „Interesuje ją człowiek w sytuacji ekstremalnej”.
Sama autorka nie raz była postawiona właśnie w takiej sytuacji. W okolicznościach, z których pozornie nie było już wyjścia. A jednak się udało. I udaje się nadal. Choć doskonale zdaje sobie sprawę, że pewnego dnia los może już nie być dla niej łaskawy. Osobiście znała Waldemara Milewicza czy Marie Colvin, którzy zginęli tragicznie podczas pracy.
„- Czyś Ty kompletnie zwariowała? – Spodziewałam się takiej rekacji. – Mowy nie ma! Przecież rozwalą Ci tam łeb! - Andrzej, przecież… - I wtedy go zobaczyłam. Ostatnie piętro, okno z wybitą szybą. Słońce odbija się lunecie karabinu snajperskiego. Robi mi się zimno. Jestem pewna, że nasze oczy się spotkały, że przez ułamki sekund patrzymy na siebie. Myśliwy i zwierzyna. Kat i ofiara. Biegnę szybko do samochodu. - Wiejemy stąd panowie. Gnamy w kierunku Osetii. Nie da się przecież przetłumaczyć reporterowi, że nie można, że niebezpiecznie. Kiedy jesteśmy kilkanaście kilometrów od granicy z Osetią , rozpoczyna się bombardowanie. Wyskakujemy z samochodu. Twarzą przywieram do ziemi. Drży […].”
A jednak pakuje się i jedzie. Wraca wszędzie tam, gdzie ludzie nieludzko mordują ludzi. Wszystko po to, by potem nadać krótką, dwu- trzyminutową relację na żywo. Po to, byśmy my, znieczuleni i obojętni na to co dzieje się za szklanym ekranem, siedząc wygodnie przed telewizorem i jedząc kolację CHOĆ RAZ mogli poczuć dławiącą kulę w gardle. Jak w „Piosence o Bośni” Josifa Brodskiego…
„W chwili, gdy strzepujesz pyłek,
jesz posiłek, sadzasz tyłek na kanapie,
łykasz wino
- ludzie giną.
W miastach o dziwacznych nazwach
grad ołowiu,
grzmot żelaza:
nieświadomi, co ich winą, ludzie giną.
W wioskach, których nie wyśledzi
wzrok- bez krzyku, bez spowiedzi,
bez żegnania się z rodziną
ludzie giną […]”
I pewnie dlatego warto.
Anna Solak