Książka wiekowa niczym sandały Mojżesza, klasyka sama w sobie. To pierwsza "dorosła" pozycja, którą podwędziłam tacie z półki, gdy bliżej było mi do podłogi niż sufitu. Nie lubię czytać dwa razy tych samych książek, ale dla Znachora Dołęgi-Mostowicza zawsze robię wyjątek.
W pierwotnym zamyśle Znachor powstał w 1937 roku jako scenariusz filmowy, po czym autor przerobił go na książkę. Los bywa jednak przewrotny i opowieść o Profesorze Wilczurze została dwukrotnie zekranizowana. Mnie przypadła do gustu ta ekranizacja z 1981 roku i wspaniała rola nieżyjącego już Bińczyckiego w roli Antoniego Kosiby, jak i okazja do obejrzenia fenomenalnej młodziutkiej Anny Dymnej. To trzeba koniecznie zobaczyć!
Wracając natomiast do książki: to obyczajowa powieść o profesorze Wilczurze vel Antonim Kosibie, który z powodu kariery i alkoholu oraz szemranego towarzystwa, traci niemal wszystko, łącznie z pamięcią. Z poważanego, cieszącego się ogólnym szacunkiem lekarza, mężczyzna staje się nikomu nieznanym łachmaniarzem i włóczęgą. Polska wieś wyciąga jednak do niego ręce i pozwala, po latach tułaczki, bezpiecznie żyć, zapewniając dach nad głową czy przysłowiowy "wikt i opierunek". Kosiba w zamian za dach nad głową i nieco jedzenia ma pomagać w przydomowym obejściu. Można zapomnieć o słowach, pogrzebać wspomnienia, można robić rzeczy, które dotychczas wykonywała służba, ale czy można zapomnieć o czynnościach medycznych, które wykonywało się latami z chirurgiczną precyzją? W końcu, czy można z pamięci wymazać bliskich? Znachor trąci realizmem, polską tradycyjną wsią i zapachem świeżo zmielonej mąki, ale też obnaża społeczne różnice i - co ciekawe - porusza się po medycznym gruncie i etyce lekarskiej, jak przystało na prawdziwego znachora-lekarza.
Dołęga-Mostowicz zafundował zachwyconym czytelnikom ucztę wydając po dwóch latach od Znachora jego kontynuację pt. Profesor Wilczur, którą Wydawnictwo MG wzowi już w sierpniu.