Książkę di Primy czyta się jak ciekawą, obyczajową powiastkę o zabarwieniu erotycznym. W skrócie takie soft porno tyle, że z bohaterami i fabułą. Opowiastka o tym, jak przyjemnie jest korzystać z życia, a uprawiając poletko wolnej miłości przeprawiać się przez otchłanie nudy i wszechogarniającej rozpaczy.
Zmęczyła mnie lektura ciągłych opisów wyestetyzowanych ciał kochanek i kochanków. Chłopcy są jak męskie odpowiedniki lalek Barbie, z dziarskim, sprężyście sterczącym penisem, zawsze piękni, a każdy z nich to hiper Apollo z kutasem, który ma w sobie jakąś mądrość, jakby zaczerpnął ją ze wszystkich pizd, w które wchodził[1]. Erotyzm u di Primy staje się ze strony na stronę coraz bardziej natarczywy, wulgarny i zwyczajnie nudzi, mimo świadomości, że seks jest przejawem wolności, podobnie jak były nimi w latach ’60 strój, język, styl życia, etc.
Płeć autorki nie stanowi dla mnie, jako czytelnika, determinanty, a to, że „Wspomnienia…” są perspektywą kobiecą i osobnym głosem bitników jest tak samo oczywiste jak fakt, iż Diane di Prima nie była kobietą bitników, lecz bitniczką sensu stricte.
Autorce nie można odebrać świetnego zmysłu obserwatorskiego i poczucia humoru z pomocą, którego kreśli obraz zblazowanej cyganerii swoich czasów, ich na siłę udziwnionych rozrywek i przeintelektualizowanych rozmów.
Jeżeli w „Latach sześćdziesiątych” Jenny Diski najnudniejsi byli znużeni życiem hippisi, to u di Primy są oni głównymi bohaterami, których obserwujemy przez pryzmat orgazmów, wymiany płynów ustrojowych i ciągłej igraszki nabrzmiałych narządów płciowych. Niestety, nie przemawia za nimi ani naturalizm, ani poetyckość, a już tym bardziej połączenie jednego z drugim, dające efekt metafizycznego kiczu, który sprowadza się do wzoru seks = porno +melancholia.
Po przeczytaniu „Wspomnień bitniczki” pozostaje mi następujący obraz:
Mężczyzna o mięśniach twardych jak skała i szorstkiej skórze spalonej słońcem tudzież eteryczny poeta, ewentualnie malarz o mętnym wzroku, a na nich galopujące dziewczę w rozpuszczonych włosach, zawsze nabite na twardego, mocnego kutasa i zawsze szczytujące równo z nim. Zamiast utrwalać w głowie takie właśnie obrazy wolę zdecydowanie poczytać „Pianistkę” Jelinek „Wilgotne miejsca” Roche czy „Kompleks Portnoya” Rotha; pooglądać teledyski Peaches, lub filmy takie jak „Wstyd”, „Nimfomanka”, „Code Blue” czy „Don Jon”, ponieważ tu właśnie nie mdli mnie od nadmiernego, uporczywego estetyzmu ciała, seksu i pornografii.
Marta Mantaj