Pan Włoch – idealne nazwisko dla trenera języków obcych – jest człowiekiem sukcesu. Z dumą firmuje swoją szkołę językową własnym nazwiskiem, tworzy podręczniki metody bezpośredniej, którą promuje w swym przybytku edukacji i wabi czytelników szumnym tytułem napisanej przez siebie książki. Niestety niektórzy zawiodą się na dziele samozwańczego „władcy języków” i nie znajdą tam tego, czego szukali, kupując tę książkę. „Genialnym pomysłom” z okładki daleko nie tylko do genialności, ale i do oryginalności. Wskazówki metodyczne są bardzo skąpe. Fakt ten nie powinien jednak zaskakiwać, biorąc pod uwagę to, że książka stanowi element autopromocji autora i jego szkoły. Logiczne zatem, że wszystkich tajników nauczania nie można w niej zdradzić, by odpowiednia dawka tajemniczości przyciągała nową klientelę.
Powszechnie wiadomo, że różnicowanie bodźców podczas nauki przynosi dobre efekty, a stosowanie ciągle jednej metody po jakimś czasie staje się monotonne i po prostu nudne zarówno dla nauczyciela jak i dla ucznia. Pod tym względem, a także pod wieloma innymi, Mariusz Włoch Ameryki nie odkrył. Największa innowacyjność i nowatorstwo w jego podejściu polega na wykorzystaniu metod programowania neurolingwistycznego (NLP), technik rozwoju osobistego, coachingu i użyciu kilku innych modnych słów, takich jak kognitywistyka. Jak na książkę o języku, mało tam „języka w języku”, parafrazując kwestię ze znanego filmu z czasów słusznie minionych. Zamiast tego mamy duże ego autora, dużą erudycję autora, duże poczucie humoru autora, itp. Podsumowując, mamy tam dużo autora - to książka o autorze właśnie i o jego przygodach z nauczaniem. Część o „niekonwencjonalnych narzędziach językowych” można streścić w kilku punktach: mapy myśli, fiszki, kolory, uczenie się na głos. Mowa tam też o śpiewaniu i żartach Karola Strasburgera...
Autor dzieli się z czytelnikami swoim doświadczeniem w prowadzeniu zajęć w różnych językach. Zdradza nam również kilka trików, które podłapał na kursach NLP. Książka wprost kipi od cudownych porad. Punkt ciężkości położony został na kwestie takie, jak przełamywanie bariery językowej, walka ze stresem i rola nauczyciela w procesie uczenia. Elementy NLP łączą się z Cialdinim, pojawia się również Joe Vitale – znany amerykański mentor i hipnotyzer wraz ze swym nastawieniem: „dowiedz się, czego chcesz i zacznij działać”.
Nie każdy ma obowiązek podzielać spojrzenie autora na nauczanie języków obcych. Istnieją przecież liczne metody różniące się od tej preferowanej przez niego. „Władca języków” zawiera wiele ciekawych spostrzeżeń, ale nie są one bynajmniej odkrywcze. To, że ludzie są mistrzami wymówek, wiadomo nie od dziś. Że do udanej nauki potrzeba motywacji i samodyscypliny, również nie jest nowością. Podobnie to, że najważniejsza jest komunikacja, której nie są w stanie nauczyć nas programy komputerowe ani kursy na płytach, bo potrzebna jest interakcja z drugim człowiekiem.
Dodatkowo sposób pisania autora należy do tych rzeczy, które albo się kocha albo nienawidzi. Dla niektórych będzie świetny, iskrzący humorem, inteligentny. Dla innych po prostu irytujący, pełen tanich dowcipów (zwłaszcza tych związanych z regularnym stolcem) i przemądrzały. Do tego odrobinę dezorientująca może być maniera pisania rozdziałów, skierowanych naprzemiennie do czytelnika i czytelniczki. Autor zdecydował się bowiem część rozdziałów pisać do mężczyzny a część do kobiety. Nie wiadomo, czy to kwestia braku zdecydowania, daleko posuniętej poprawności politycznej, podpowiedzianej przez doradców od PR-u, czy może zwykłe rozdwojenie jaźni.
Napisanie własnej książki to również znakomita okazja na utyskiwanie na publiczne szkolnictwo. Oczywiście nie dla samego ulżenia sobie i powspominania traumatycznych przeżyć okresu dojrzewania. Psioczenie na ograniczony, nieelastyczny i niedostosowany do geniuszu autora system edukacji państwowej, prywatne ale anonimowe pseudo-szkoły językowe oraz tanich niekompetentnych studentów udzielających korepetycji w bezpośredni sposób naprowadza czytelnika na jedyny dobry wybór, jakim jest zapisanie się do szkoły językowej autora. Nie ma bowiem idealnej metody dla wszystkich, bo każdy jest inny i różnimy się od siebie, ale najbliższa ideału jest oczywiście metoda używana w szkole autora. Zresztą złotą receptę na nauczenie się języka zawiera poniższy cytat: „Trenuj zadawanie pytań i prowadzenie rozmowy, resztę nauczysz się w życiu i oczywiście na szkoleniach z rozwoju osobistego, na które także Cię zapraszam”. Nic dodać, nic ująć...
Kupienie „Władcy języków” osobom uczącym się języków obcych raczej nie zaszkodzi. Znajdą tam one kilka ciekawych rzeczy, pod warunkiem, że nie zniechęci ich wspomniany już wyżej styl pisarski autora, stojący na pograniczu showmańskich wspomnień kabareciarza oraz wynurzeń eksperta specjalizującego się w coachingu i warsztatach rozwoju osobistego. Nic się również nie stanie, jeśli uczący się języków nie zakupią książki pana Włocha. Wszakże wielokrotnie na kartach swej książki powtarza on, że wszystko zależy od nas samych i ucząc się zawsze mamy rację. W myśl tego, to, czy nauczymy się języka angielskiego, norweskiego czy suahili także zależy tylko od nas, a nie od jakiejś konkretnej książki. Tak samo tylko od Was samych zależy, czy sięgniecie po tę pozycję. Ale może zamiast ją czytać, warto sięgnąć po listę słówek albo fiszki. Włączyć obcojęzyczne radio. Przeczytać artykuł w obcym języku w Internecie. Mariusz Włoch, jego książka, ani jego szkoła nie zrobią tego za was.
Michał Surmacz