Morfina. Szczepan Twardoch. Wydawnictwo Literackie 2012
„Łeb, Smród. Łeb pęka. Język jak wyschły, martwy ślimak, chropowaty. Podniebienie pod skorupą zaschniętej flegmy. Łeb pęka. Pustynia. Smród własnych wyziewów. A więc obudził się? Obudził się? Nie obudził się. Jeszcze spać? Sen, zniknie cierpienie we śnie? Nie zniknie. A we śnie… Był to sen? A więc budzi się. Budzę się. Obudziłem się. Oczy pieką, grudki ropy wygrzebuje, wygrzebuję palcem, rzęsy ropą sklejone. Otwieram. Gdzie jestem? Nie u siebie. Trzeba wstać, wstać, trzeba na sedes, uwolnić kiszki. Nie chce się wstawać, nie chce. Poleżałby, poleżałbym. Gdzie? Nie u siebie. Trzeba wstać. Wstaje. Wstałem. Zawrót głowy. Siada na łożku”.
Tak zaczyna się książka, której autor w tym roku zdobył Paszport „Polityki” w kategorii literatura, pokonując Kaję Malanowską i Zośkę Papużankę. Szczepan Twardoch bezsprzecznie zasłużył sobie na to wyróżnienie. Jego „Morfina” to niesamowita hybryda wciągającej historii (i to nie tylko fabularnej, ale tej przez duże „H”, bowiem akcja powieści rozgrywa się w Warszawie 1939 roku, a więc w początkach niemieckiej okupacji), soczystego języka i psychologicznego studium człowieka. Efekt? Ponura groteska. Dno głębokiej i ciemnej studni. Podmokłe bagno. Ostatnia metafora jest jak sądzę najbardziej trafna, bowiem co jak co, ale powieść wciąga od pierwszej do ostatniej strony. Mówię poważnie.
Konstantego Willemanna – pół Niemca (po ojcu oficerze, który z frontu wrócił z oszpeconą twarzą i pozbawiony męskości) – pół Polaka (po matce Ślązaczce, która swoim usposobieniem i aparycją przypomina „indiańskiego wodza”), poznajemy w pierwszej scenie. Na kacu. Nic dziwnego, skoro przez całą powieść jawi się on jako skończony hedonista, dziwkarz i bonvivant, brylujący na warszawskich salonach, sączący najdroższe drinki w Adrii wespół ze śmietanką stołecznej bohemy. Jakby tego było mało, nałogowy morfinista żerujący na przyjaźni z Jackiem, lekarzem, który kosztem ogromnych wyrzutów sumienia daje się wciągnąć w tę wyniszczającą zależność. Jest więc Konstanty człowiekiem o nieokreślonej tożsamości. Sam, zagubiony pomiędzy tym kim jest, a tym kim być chciał by lub mógł by, miota się szaleńczo i przekracza kolejne granice po to tylko, by odnaleźć swoje miejsce w świecie. Nie ułatwiają mu tego zewnętrze realia, ten nieprzebłagany nurt historii, który wciąga człowieka bez udziału jego woli, miota na wszystkie strony, by potem wyrzucić na brzeg zupełnie już odmienionego, innego niż na początku.
Jest więc Kostek postacią niejednoznaczną. Z jednej strony daje się lubić jako postać z krwi i kości, jednostka inteligentna, pełna sprzeczności, a przez to tym bardziej ciekawa. Z drugiej, odpycha jego obłuda, ciągłe dążenie do „wyjścia na swoje”, do wygodnego ułożenia sobie życia. Sielankę bogatego utracjusza przerywa mu wojna, do pewnego momentu niewiele to jednak zmienia. Konstanty nadal pije alkohol, wstrzykuje morfinę i sypia z kobietami. No właśnie, kobiety. Dużo kobiet. Żona Hela (córka skończonego polskiego patrioty, sama gotowa męczeńsko przyjąć na siebie cierpienie w imię ukochanej Ojczyzny), kochanka Salome (Żydówka, również uzależniona od morfiny), Iga (żona Jacka, pierwsza i nigdy do końca nie przebrzmiała miłość Konstantego). Do tego kilkuletni syn, tajemniczy Stefan, który wciąga go w działalność konspiracyjną oraz Dzidzia, wyzwolona działaczka podziemia, nie dająca się zamknąć w żadne dostępne Konstantemu ramy. W tle autorytarna matka, która całe życie manipulowała synem oraz jego wyborami i ojciec, człowiek-wrak, gotowy pomóc mu za wszelką, także najwyższą cenę. Wszystkie te elementy składają się na autoportret bohatera, który on sam uświadamia sobie dopiero na końcu tej historii. Czy aby do końca? Dla mnie ta historia nie ma końca. Urywa się, bo wszystko kiedyś ma swój kres, ale tak naprawdę pozostaje nierozstrzygnięta. Czyż nie na tym właśnie polega życie? Na ciągłym poszukiwaniu, pytaniu o samego siebie i nieustannym przepoczwarzaniu się z jednego stadium w kolejne?
Lubimy takie postaci, bo sami nie potrafimy zdefiniować siebie. Nic dziwnego, trudna to sztuka. A już zwłaszcza w realiach, które nie stawiają przed nami łatwych wyborów. Szymborska powiedziała kiedyś „Tyle wiemy o sobie, ile nas sprawdzono” i dla mnie jest to pierwsza i absolutnie pierwotna refleksja, jaka nasuwa się po przeczytaniu „Morfiny”. Czapki z głów dla Szczepana Twardocha, za niebanalne podejście do problemu tożsamości, rodzimej historii i samego narzędzia narracji jaką jest język. Zdecydowanie zasłużona owacja.
Anna Solak