Listy lorda Bathursta. Marecin Mortka. Fabryka Słów 2013
Kilkadziesiąt metrów drewnianego pokładu, załoga złożona z paranoików i kurs wyznaczany listami tajemniczego psychopaty – oto przepis Marcina Mortki na prawdziwą morską przygodę. Trzeba przyznać, że to przepis udany.
Autor z mistrzostwem i werwą przenosi nas prosto w egzotyczny świat drewnianych pokładów, żagli i lin, umiejętnie dozując humor, zwroty akcji i odwołania do historycznych wydarzeń z czasów wojen napoleońskich. Dodatkowym atutem książki jest umiarkowane dawkowanie „branżowego” słownictwa — w sam raz, żeby pomóc czytelnikom wczuć się w tło opowieści, ale nie zamęczyć ich nadmiarem bombramrei, kontrafałów czy sejzingów (a biorąc pod uwagę, że Autor jest tłumaczem wspaniałych morskich powieści Patricka O’Briana o kapitanie Jacku Aubreyu, można było obawiać się tego).
Ale urok tej książki nie polega tylko na plastycznych opisach życia na dziewiętnastowiecznym okręcie wojennym, abordażach i pojedynkach artyleryjskich. Prawdziwą siłą „Listów Lorda Bathursta” są bohaterowie i relacje między nimi: praktycznie każda z kolorowo przedstawionych postaci skrywa jakąś mroczną tajemnicę. Każda rozgrywa swoją grę, której cele i zasady znane są jedynie Lordowi Bathurstowi, sączącemu whisky w swoim odległym o tysiące mil salonie i kierującemu wydarzeniami jak partią szachów.
Główny bohater, kapitan Peter Doggs, w zamian za uratowanie sprzed plutonu egzekucyjnego zgadza się objąć dowództwo fregaty i wyruszyć na drugi koniec świata z tajemniczym zadaniem. Szybko jednak okazuje się, że tak naprawdę to nie on tutaj rządzi, a wszelkie próby odkrycia celu misji spotykają się z niechęcią i wrogością załogi okrętu, którego nawet nazwa i bandera pozostaje kwestią sporną.
Ambitny Doggs za punkt honoru stawia sobie rozwiązanie tajemnicy. Ale jak zdobyć zaufanie ludzi, którzy bardziej boją się odległego Bathursta niż własnego dowódcy? Jak przełamać podejrzliwość, milczenie i strach panujące na pokładzie i wyczuwalne bardziej niż smród z zęzy?
Chrzanić to! Jakoś to będzie.
Z typową dla siebie przebiegłą bezczelnością, dowódca rzuca wyzwanie nietypowej sytuacji, mimo że jeden fałszywy krok może narazić na niebezpieczeństwo Emily — ukochaną córkę Doggsa, którą Bathurst przetrzymuje w dalekiej Anglii, jako gwarancję lojalności kapitana. Ale Doggs nie jest jedyną osobą na pokładzie, na którą psychopatyczny lord zgromadził haki. Wszyscy oficerowie mają swoją kartotekę grzechów i obietnic, których zmycie lub realizacja zależy od powodzenia misji — nic więc dziwnego, że nie będą pochwalać działań, które mogą narazić wykonanie zadania, i ich samych, na szwank.
Wydaje się, że przebiegły starzec rzeczywiście trzyma w ręce wszystkie sznurki...
Idealne połączenie zagmatwanej intrygi i tajemnicy, oraz mistrzowskie osadzenie jej w historycznych realiach sprawiło, że czytając „Listy Lorda Bathursta” odczułem coś, czego nie czułem już dawno, a co nazywam „syndromem jeszcze jednego rozdziału”. Zjawisko to sprawiło, że chłonąłem słowa zaniedbując przy tym obowiązki domowe i higienę osobistą. Bo przeczytam jeszcze tylko jeden rozdział i już biorę się do roboty…
Grzegorz Osiecki