Łabędzie Jacka Dehnela ciężko zakwalifikować do jakiegokolwiek gatunku. Powieść sensacyjna, detektywistyczna, true crime, a może po prostu zwykłe wspomnienia, opowiedziane przez członków rodziny i odkopane z licznych dokumentów, akt sądowych. Przeżyte, przeczytane, usłyszane… Jak bardzo prawdziwe? Pamięć może się mylić, umieścić w swojej historii pokrzywy, które rosły zimą, bowiem „pamięć nie dba o to, że pokrzyw w grudniu nie ma, pamięć opowiada.”[1]
Łabędzie to saga zamożnej rodziny Mętlewiczów, okrytej niestety niechlubną sławą, ze względu na międzynarodową aferę związaną z nielegalnym handlem złota i dziełami sztuki. Jak się okazuje, Witold Mętlewicz, który należał do „gangu „złotowłosych” (tak opisywała szajkę peerelowska prasa) był krewnym Jacka Dehnela. Pisarz na łamach książki odkrywa wiele rodzinnych sekretów, idzie tropem wiedeńskich i polskich znawców sztuki oraz brazylijskich dyplomatów. Pokazuje bogactwo, w którym się pławili w czasach PRL-u. Dewizowe konta, luksusowe wille i słynne czerwone BMW Danuty Mętlewiczowej. No i pojawiają się też tytułowe łabędzie, czyli legendarny serwis wykonany w latach 1736–1742 w manufakturze w Miśni na zlecenie hrabiego Heinricha von Brühla — ministra królewskiego z czasów Augusta III Sasa. Jak się można domyślać, losy słynnego Schwanenservice połączą się z losami grupy Mętlewicza.
Zanurzenie się w luksus PRL-u, kulisy przesłuchań, poznanie dramatycznej historii barokowego serwisu… A oprócz tego ogrom postaci, szczegółów i szczególików, rozpisanych na ponad 800 stronach. To właśnie stało się z Łabędziami. Historia zapowiadała się niezwykle interesująco, ale została niestety za bardzo rozwleczona. Nie można nadążyć za bohaterami, ciągle pojawiają się nowe postaci, w pewnym momencie nie wiadomo, o kim dokładnie czytamy. Do tego nadmierna drobiazgowość i opisy na kilka stron, które przy takiej objętości książki po prostu nużą. Gdzieś w otchłani tego natłoku szczegółów, pomiędzy tomem pierwszym a drugim, zaginęło też napięcie, które akurat przy tak fascynującej historii, powinno pojawić się samoistnie i pociągnąć całość.
Niestety, ale nie jest to porywająca powieść. Raczej zmęczy, niż sprawi, że się w niej zatracimy.
[1] Jacek Dehnel „Łabędzie”, str. 158