Irena. Małgorzata Kalicińska, Barbara Grabowska. WAB 2012
Jakkolwiek zwykle tego typu „powieści kobiece” omijam szerokim łukiem jeżąc sierść i spluwając trzykrotnie przez lewe ramię, tym razem było inaczej. Może to kwestia jesiennej melancholii, która znienacka dopada człowieka i wręcz domaga się wspomagaczy nastroju (w postaci pysznego ciastka, gorącego kakao lub właśnie lekkiej i przyjemnej lektury), a może po prostu się starzeję i teraz już raz po raz będę wykraczać poza swoje dotychczasowe gusta literackie. Fakt faktem, ostatnio jednej z nich dałam szansę. Której? - „Irenie” Małgorzaty Kalicińskiej i Barbary Grabowskiej. Duet zresztą nieprzypadkowy, bo spokrewniony. Matka i córka, a przy okazji, czego dowodzi popełniona przez nie powieść, całkiem kreatywny i sprawny pisarsko. Pozycja wręcz idealna pod choinkę, na długie, zimowe wieczory. A jako że wielkimi krokami zbliżają się święta, chyba czas najwyższy otworzyć listę prezentów dla mam, babć i najlepszych przyjaciółek i wciągnąć na nią „Irenę”.
Ale zacznijmy od początku… Cała historia osnuta jest wokół relacji trzech kobiet: matki (Doroty), córki (Jagody) i „babki” (tytułowej Ireny), które choć oparte na wzajemnym zaufaniu i miłości, pewnego dnia zaczynają się niepostrzeżenie pogarszać. Ostatecznie przyczyną takiego obrotu spraw okazują się być niewyjaśnione sprawy rodzinne, demony przeszłości które blokują przepływ uczuć, stając się początkiem wzajemnego niezrozumienia. Jakie to sprawy rzecz jasna nie zdradzę. Dość powiedzieć, że już same różnice pokoleniowe i złożone osobowości głównych bohaterek gwarantują, że akurat w tym wypadku nie powieje nudą. Irena to stateczna, ale niepozbawiona wigoru i dystansu do siebie i świata babcia (wprawdzie „przyszywana”, ale jakie to ma znaczenie) Jagody. Dorota to jej matka, chaotyczna i nieco zwariowana, typ wiecznej hippiski. Sama Jaga w końcu, to energiczna pracownica dużej korporacji, która robiąc karierę nie ma czasu na związki i rodzinę, czego niestety oczekuje od niej matka. Mieszanka wybuchowa, stąd konflikt. Zdaję sobie sprawę, że na pierwszy rzut oka brzmi banalnie. Ale nie dajcie się zwieść pozorom. Już sam fakt, że ja – zagorzała przeciwniczka tak zwanej „literatury na obcasach”, która (niestety!) zwykle cechuje się sporą ilością mdląco ckliwych i koszmarnie głupich romansideł – dotrwałam do końca (i to przy okazji świetnie się bawiąc) stanowi koronny argument, że jednak warto.
„Znów się uśmiecham do tych idiotycznych wspomnień. W kim myśmy się kochały! I jakie to było przyjemne i proste. Wszystko działo się w wyobraźni. Nie wiedziałyśmy, że facet to też człowiek, który ma swoje wady, przyzwyczajenia, oczekiwania i słabości. Nie obchodziło nas to. Miał być piękny i kochać nas bezgranicznie. A dziś? Dziś już nie musi być piękny. Wystarczy zadbany. Stylowy może – byłoby miło. I nie musi kochać bezgranicznie - niech kocha normalnie. I szanuje. I toleruje nasze słabości, bo nikt nie jest przecież doskonały. I rozumie. I żeby miał charakter, męski. I żeby nam czymś imponował. No i żeby był ambitny. To w sumie niewiele. Niewiele, prawda?”
Ta historia broni się giętkim językiem, ironicznym poczuciem humoru (charakterystycznym zwłaszcza dla powieściowej Jagody) i pragmatyzmem. Zwłaszcza ten ostatni przydaje całości wiarygodności. Mam na myśli to, że wszystko o czym czytamy w „Irenie” miało szansę wydarzyć się naprawdę. Nie jest to zbiór absurdalnie udziwnionych okoliczności i realiów, jakie niekiedy cechują podobne pozycje, w których to „on” poznał „ją” i coś stanęło im na przeszkodzie, ale ostatecznie rzecz skończyła się happy end’em (bo jakże by inaczej). Wprawdzie i tu mamy wątek miłosny, ale nie on jest najważniejszy. Kluczowe są tu relacje na linii babka-matka-córka, o których czytamy tym chętniej, że na co dzień dotyczą nas samych. To właśnie ta łatwość, z jaką fabułę można odnieść do prawdziwych realiów decyduje w głównej mierze o rynkowym sukcesie tego typu literatury. Kalicińska swoim debiutem literackim o domu nad rozlewiskiem udowodniła już, że instynktownie wyczuwa potrzeby polskich czytelniczek. Teraz tylko to potwierdza, stając się nie lada konkurencją dla dotychczasowej królowej literatury kobiecej z naszego podwórka, a mianowicie Katarzyny Grocholi. Która notabene ostatnimi czasy także popełniła powieść ze swoją córką. Może warto sprawdzić, czy ich „Makatka” jest lepsza od „Ireny”…
Anna Solak