"Gracz" - Krzysztof Fita

Tony wyjechał przez otwartą bramę. Wiatr zmierzwił mu włosy. Gdyby mu tak dać harleya davidsona, wyglądałby jak pierwszy kandydat na łamacza dziewczęcych serc.
Skręcił na Low Street, a stamtąd na Sunlight Avenue. Ruch o tej porze nie był specjalnie duży, co nie oznacza, że nie było go wcale.
Chłopak nie prowadził najostrożniej. Po drodze na Main Street zatrąbiło na niego dwóch kierowców; jeden facet z subaru popukał się w czoło, kiedy Tony wyjechał zza zakrętu, nie spoglądając nawet w lewą stronę.
Nawet tego nie zauważył. Sprawiał wrażenie kogoś, kto myśli, że ulicę są wyłącznie dla niego. Jakby na dowód tego, jego twarz wykrzywiał upiorny uśmiech, co kierowca subaru zdołał jeszcze dojrzeć.
Pięćdziesiąt kilometrów na godzinę.
Tony obojętnie zerknął na licznik. Normalnie przy takiej prędkości na tych drogach stałby się ostrożniejszy, ale teraz czuł się całkiem inaczej. Miał wrażenie, że nie może mu się przydarzyć absolutnie nic złego.
Nie miał nawet świadomości, że zaczynają łzawić mu oczy.
Main Street była ulicą wystarczająco długą, żeby rozpędzić na niej skuter od samego zera. Tony mimo tego nie zamierzał się zatrzymywać.
W rzeczywistości, zamiast stanąć, zaczął mocniej dociskać gaz.
Sześćdziesiąt pięć kilometrów na godzinę.
Tony wyjechał z Sunlight Avenue na Main Street, po której poruszało się co najmniej kilka pojazdów. Światła samochodów jadących prawym pasem świeciły słabo gdzieś na samym końcu ulicy, co dawało Tony’emu pełne pole do popisu.
- Ta jest – mruknął pod nosem i dokładnie w tym samym momencie zdał sobie sprawę, że zapomniał włożyć kasku.
Solidny mur pewności siebie w jednej sekundzie runął jak domek z kart, co z kolei mogło kłócić się nieco z jego solidnością. Z drugiej jednak strony każdy mógł się przestraszyć
w takiej sytuacji.
Oczywiście zawsze pozostawała opcja zatrzymania się, ale dla Tony’ego byłaby to zbyt duża plama na honorze, z którą później miałby niemałe kłopoty przy czyszczeniu.
Poza tym strach minął równie szybko, jak się pojawił. Był jak króciutki powiew zefiru.
Dziewięćdziesiąt kilometrów na godzinę.
Tony mocno zmrużył powieki. Łzy leciały mu ciurkiem po policzkach. Lada moment do oczu mógł wpaść mu komar, a może nawet i pszczoła. Mimo to nie zwolnił ani trochę.
Nie wiedział, co słyszy wyraźniej. Wycie wiatru w uszach, czy też wycie silnika. Miał przeczucie, że idący chodnikiem ludzie oglądają się za nim, otwierając ze zdziwienia usta.
Myśl ta rozbawiła go na tyle, że buchnął śmiechem, który natychmiast został stłumiony przez wiatr.
Miał przy tym tak szeroko otwarte usta, że mógłby połknąć całego gołębia, gdyby akurat znajdował się na linii jego trasy. Zamiast ptaka połknął kilka małych wieczornych muszek, które natychmiast zaczęły drażnić mu gardło.
Tony wytrzeszczył oczy i jedną ręką złapał się za szyję. Zakaszlał, delikatnie kolebiąc się na siedzeniu. Skuter wykonał słaby slalom.
„Jezu Chryste, przebacz, bo zgrzeszyłem” – pomyślał ze zgrozą, czym tylko potwierdził powiedzenie, że „jak trwoga, to do Boga”.
Zakaszlał jeszcze raz. Wzrok przyćmiły mu wypływające z oczu duże łzy, przez co nie zobaczył niebieskiej hondy, wyjeżdżającej z podporządkowanej ulicy. Kierowca samochodu był równie nieuważny jak Tony. Włączając się w ruch na Main Street, nie zadał sobie trudu popatrzenia w lewo. Niebezpieczeństwo wisiało na włosku.
Tony otarł oczy rękawem motocyklowej kurtki i zdołał zobaczyć, że niedaleko przed nim znajduje się jakiś niebieski wóz, który jedzie stanowczo zbyt wolno, niż powinien.
Świadomość, że jest już za późno nawet na hamowanie spadła na niego jak grom z jasnego nieba, przez co znowu wezwał na pomoc niebieskie siły. Na plecach czuł lodowatą bryłę strachu.
Kiedy patrzył, jak tablica rejestracyjna hondy przybliża się z przerażającą szybkością, jak oczami wyobraźni widział przed sobą rozwierające się szczęki przestworu nieskończoności, poczuł wewnętrzną, promieniującą siłę, która mocno popchnęła go w prawo.
Odzyskał jednocześnie wiarę, że wszystko skończy się bez żadnych ofiar. Przez jego ciało przepłynął wartki strumień spokoju, który pozwolił mu podjąć działanie.
Mocno odbił w prawo, wzniecając do góry kołami skutera piasek i drobne kamyki
z nieutwardzonego jeszcze pobocza. Tony przez chwilę wyglądał na swoim mechanicznym wierzchowcu jak profesjonalny żużlowiec na ostrym wirażu.
Kierowca hondy, dzięki wyciu vespy i lusterkom w swoim wozie, wreszcie oprzytomniał
i zatrąbił.
- Jezu! – wrzasnął, ale nie usłyszał tego nikt poza nim samym.
Zatrąbił jeszcze raz (choć nie wiedział do końca po co), obserwując w bocznej szybie, jak zielony skuter niemal sunie bokiem po nieutwardzonym gruncie.
Tony z całej siły odbił w lewo, wyszedł na prostą i zaczął zwalniać. Kierowca hondy zrobił to samo. Obaj zatrzymali się po kilku sekundach.
Tony zszedł ze skutera na miękkich nogach. Jego spodnie i kurtkę pokrywał szary pył.
Honda zjechała na pobocze. Młody kierowca, który z niej wyszedł, był równie roztrzęsiony. Brązowe oczy wyzierały z jego chudej bladej twarzy jak puste oczodoły z nagiej czaszki.
- N-nic ci nie jest? – wyjąkał, patrząc na Tony’ego, który, o dziwo, zaczął delikatnie się uśmiechać.
- Myślę, że nic – odparł krótko Tony, oglądając się ze wszystkim stron. – Cholera – mruknął, kiedy zobaczył, że jeden z kamieni zrobił mu podłużną dziurę w prawej nogawce.
- N-na pewno?
- Tak – odrzekł Tony, nie zaprzestając przeglądu stanu swojego ubrania. Było zakurzone, ale poza jedną dziurą nie znalazł już niczego więcej.
- Jezu. Miałeś, nieziemskiego farta, człowieku.
Tony otrzepał się z kurzu rękami, który drżały mu niemal tak samo, jak nogi.
- Wydaje mi się, że obaj mieliśmy farta.
Młodziak drgnął. Podszedł bliżej do niedoszłej ofiary.
- Racja. Ja też miałem szczęście, ale co cię napadło, żeby jechać tędy z taką prędkością?
Tony otrzepywał z pyłu kurtkę, wzniecając do góry małe szare obłoczki. Kiedy usłyszał pytanie młodziaka, parsknął śmiechem.
- Jak masz na imię? – odparł pytaniem. To, że sam jechał jak wariat, w ogóle nie przyszło mu do głowy.
- Jestem Mick – odparł zaskoczony młodziak.
Tony skinął głową w sposób sygnalizujący ironię. Nie przestając się otrzepywać, powiedział:
- Okay. No więc posłuchaj, Nick…
- Mick.
- Nick, Mick, wszystko mi, kurwa, jedno. Nieważne. Ważne, że ty zachowałeś się jak palant, wyjeżdżając z ulicy podporządkowanej na drogę główną, nie patrząc nawet, czy nie jedzie ktoś z drugiej strony. Czy ty jesteś jakimś pierdolonym jasnowidzem, żeś tam nawet nie spojrzał? Powiedz mi. Może jesteś, a ja niepotrzebnie toczę teraz pianę.
Mick wpatrywał się w niego rozszerzonymi oczami. Nie mógł wykrztusić z siebie słowa.
- Widzę, że do jasnowidztwa chyba jednak ci daleko – podjął na nowo Tony, prostując się. – Wyjaśnij mi więc, dlaczego nie popatrzyłeś w lewo, gdy wyjeżdżałeś z podporządkowanej?
Mick nadal nie wiedział, co odpowiedzieć. Był zdezorientowany i przestraszony.
Przede wszystkim przestraszony. Tony mówił w sposób typowy dla kogoś, kto potrafi srać płonącym śrutem. I to brawurowe wyjście z sytuacji, która mogła skończyć się co najmniej tragicznie.
- Ja… ja…
Do diabła, dobre pytanie. Chyba był za bardzo rozkojarzony.
- Nie wiem – wykrztusił wreszcie Mick.
Tony uśmiechnął się chłodno.
- Skąd masz ten samochód, Mick? Rodzice ci dali? Wygrałeś na loterii? Ukradłeś komuś? Czy może zdołałeś jakoś na niego zarobić?
Twarz Micka nieustannie jaśniała upiorną bladością. Była nawet bielsza, niż parę minut temu.
- Ro… ro…
Tony znowu obnażył zęby.
- Ty, czekaj. Ja wiem. Jesteś pieprzoną jąkałą. Mało tego! Pieprzoną, UPOŚLEDZONĄ jąkałą. Dlatego też nie popatrzyłeś w lewo! – zawołał triumfalnie Tony.
W oczach Micka zalśniły łzy; zatrzepotał szybko rzęsami, żeby je osuszyć. Nie jego wina, że jąkał się, kiedy był zdenerwowany. Prawo jazdy miał dopiero tydzień, osiemnaście lat skończył zaledwie przed trzema miesiącami. O co chodzi temu cholernemu gówniarzowi? Rzuca się jak świnia w gównie. W dodatku sam jechał tyle, że gdyby akurat niedaleko stała drogówka, na pewno by go zgarnęli.
Mnich najchętniej by to wykrzyczał,  ale coś niewidzialnego napierało na jego krtań, zostawiając niewielki prześwit, który w sam raz nadawał się na dukanie „ja… ja” i „ro… ro…”
- Nie płacz – rzekł pojednawczo Tony. – Nie płacz, cholera, bo jeszcze z tobą nie skończyłem, kapujesz? Muszę doprowadzić cię do jakiegoś porządku, żebyś nie robił na przyszłość takich kłopotów.
Mick zaczął cofać się do wozu. Jego wątłe ciało niemal niedostrzegalnie drżało. Zrobił mały kroczek do tyłu. I jeszcze jeden. Nie spuszczał jednocześnie spojrzenia z trupio bladej twarzy swojego dręczyciela.
- Hejże, dokąd się wybierasz? – zawołał Tony, robiąc krok do przodu. – Nie słyszałeś, co powiedziałem?
Mickowi zdawało się, że serce wali mu z szybkością dwustu uderzeń na minutę. A może
i faktycznie tak było? Ten koleś jest pieprznięty jak Rambo na prochach, bo weteran Wietnamu w normalnych okolicznościach nie byłby taki wygadany.
Znowu zrobił krok do tyłu, ale tym razem miał mało szczęścia. Potknął się i boleśnie upadł na łokcie.
Tony, z rękami w kieszeniach, podszedł do niego swobodnym krokiem. Po drodze kopnął kamień, który potoczył się pod tenisówki przerażonego Micka.
Ukląkł naprzeciwko niego.
- Myślę, że nie zrobisz już podobnej głupoty w przyszłości – rzekł z tym swoim nowym potwornym uśmiechem. – Mam rację? Nie zrobisz, prawda?
Mick najpierw pokiwał gorliwie głową, ale zaraz nią potrząsnął, jakby zdał sobie sprawę, że przez moment pchał się prosto w paszczę niedźwiedzia.
- N-nie – wydusił.
Tony z satysfakcją pokiwał głową.
- Dobrze. Bardzo dobrze – powiedział.
Mickowi zdawało się, że usłyszał w jego głosie ciepły ton. Na moment przestał się nawet bać, ale strach powrócił po chwili z potrójną siłą.
- A teraz wypierdalaj i módl się, żebyśmy już wię…
Tony nie skończył mówić. Mick zerwał się z krzykiem z ziemi i uciekł do swojego samochodu. Ryknął silnik. Honda odjechała z piskiem opon.
Młody kierowca ciągle miał w uszach ten niski jak dźwięk kontrabasu głos, którym Tony nie zdążył wypowiedzieć swojego ostatniego zdania, ostatniej groźby.
Głos dorosłego mężczyzny.
Bardzo niebezpiecznego mężczyzny.


Postaw mi kawę na buycoffee.to