Zgroza w Dunwich. H.P. Lovecraft. Vesper 2012
A teraz zamknijcie oczy i wyobraźcie sobie prawdziwe wcielenie zła. Kogo widzicie? Szatana? E tam, neofita o imieniu zajechanym przez popkulturę. Voldemorta? Nudy, facet bez nosa, za to z wieloma kompleksami wyniesionymi z dzieciństwa. Lorda Vadera? O matko, przecież on w gruncie rzeczy okazał się jednym z tych dobrych. Donalda Tuska? Nasz premier niczemu nie jest winien, stara się bidula jak może, a państwo Polskie konsekwentnie zdaje egzamin!
Same chybione strzały.
Jest jednak ktoś – lub coś – kto w pełni zasłużył na identyfikowanie go ze wszystkim, co najgorsze. Postać tak straszliwa i do szpiku kości zepsuta, iż do dzisiaj wiele osób ze strachem wpatruje się w odmęty Pacyfiku, lękając się JEGO powrotu.
Tak, tak, mowa tu o Cthulhu, mrocznym bóstwie stworzonym przez Howarda Phillipsa Lovecrafta, pisarza o patologicznej wręcz skłonności do nadużywania słów „przedwieczne”, „niewysłowiona”, „plugawe” i wielu tym podobnych. Cthulhu jest wielki, zły i – choć chwilowo przedkłada sen nad anihilowanie naszego świata – tylko czeka cierpliwie, by któregoś dnia pokazać ludzkości, jak wygląda prawdziwe piekło.
Nie znacie tego macko-gębowego przyjemniaczka? Cóż, w takim razie wydawnictwo Vesper specjalnie dla was wypuściło na rynek książkowy ślicznie wydaną pozycję „Zgroza w Dunwich i inne przerażające opowieści”. Piętnaście opowiadań, nowy przekład i obietnica spędzenia siedmiuset stron z uczuciem czystej grozy. No to jak, warto wyskoczyć z tych sześciu dyszek, czy nie?
Recenzowanie „Zgrozy w Dunwich” w tradycyjny sposób rzecz jasna mija się z celem. No bo jak to miałoby wyglądać? Oceniać teksty, które zostały już wcześniej wielokrotnie rozłożone na czynniki pierwsze? Bez sensu. Silne strony opowiadań Lovecrafta – nieprawdopodobna wyobraźnia, niespotykana umiejętność budowania atmosfery osaczenia i strachu, pionierskie pomysły i rozwiązania – jak i te słabsze – czyli archaiczny, nieprzystępny dla przeciętnego zjadacza chleba styl – są znane od dawna i prochu to ja raczej tu nie wymyślę. Co więc pozostaje mi do zrobienia? Ano przedstawienie swojej opinii w dwóch kwestiach: doboru tekstów i jakości nowego przekładu dzieł autora „Widma nad Innsmouth”. W pierwszym przypadku nie ma się absolutnie do czego przyczepić: to, co najistotniejsze – nie tylko jeśli chodzi o mitologię Cthulhu – w twórczości samotnika z Providence, faktycznie znalazło się w zbiorze wydawnictwa Vesper (cieszy zwłaszcza obecność „Przypadku Charlesa Dextera Warda”, która to pozycja ostatnio na rynku egzystowała jako osobna książka) . „Zew Cthulhu” jest? Jest. „Widmo nad Innsmouth” jest? Jest. „W górach szaleństwa”? Obecne! Czyli szafa gra.
Z przekładem sprawa ma się tak, iż w zamieszczonym w „Zgrozie…” posłowiu Maciej Płaza – tłumacz i osoba odpowiedzialna za dobór opowiadań – ostro skrytykował translatorskie dokonania swoich poprzedników. Ma rację? Cóż, jest to chyba kwestia, którą rozstrzygnąć potrafią wyłącznie „prawdziwki”, czyli fani do potęgi, którzy twórczość Lovecrafta znają na pamięć, a którym chce się przy okazji porównywać poszczególne zdania. Całą resztę zaś uspokajam – czytając „Zgrozę w Dunwich” nie będziecie musieli się zastanawiać, czy to ten dawno wąchający kwiatki od spodu amerykaniec był beznadziejnym pisarzem, czy tłumacz dał ciała. A tylko to przy ocenie przekładu chyba się liczy, prawda?
Jedni kochają twórczość Lovecrafta, inni przy niej usypiają z nudów, ale faktem jest, iż wszyscy winniśmy szanować wkład samotnika z Providence w oblicze współczesnego horroru – zrzynali od niego bowiem – mniej, lub bardziej świadomie – wszyscy wielcy pisarze operujący w ramach tego gatunku.
Tak, jak każdy prawdziwy mężczyzna musi w swoim życiu obejrzeć „Ojca chrzestnego” (a najlepiej całą trylogię), tak osobnicy chcący się tytułować fanami i znawcami horroru powinni poczuwać się w obowiązku do sięgnięcia po dzieła Lovecrafta. I wiecie co? Jeśli przynależycie do tej grupy, macie olbrzymie szczęście, gdyż właśnie teraz jest ku temu doskonała okazja.
Polecam. Michał Smyk