Stało się! Kolejny sezon serialu „Wikingowie” już nadciąga, a Radosław Lewandowski dopiął swego i sprezentował czytelnikom kolejny tom swych przygodowych fantazji na tematy wikińskie. Brodaci wojownicy w swych długich łodziach szturmem wracają do popkultury. W różnych formach, różnych stylach i – co za chwilę się okaże – reprezentując sobą różny poziom.
Warto na początku zauważyć, że tył okładki książki „Wikingowie. Najeźdźcy z północy” zdobią wypowiedzi tuzów polskiej fantastyki – Jarosława Grzędowicza i Andrzeja Ziemiańskiego, którzy – podobno – znaleźli czas, by zapoznać się z pierwszą częścią trylogii (tak trylogii, autor zapowiada rychły powrót do piaszczystych krain Arabii, gdzie zostawił część swych skandynawskich wojaków w poprzedniej książce). Firmują oni książkę swymi znanymi w światku polskiego fandomu nazwiskami i podpisują się pod zdaniami, obwieszczającymi powstanie kolejnej polskiej „Gry o tron” (która to już z kolei? – vide pani Cherezińska i pan Jabłoński) oraz wychwalającymi niesamowite znawstwo autora w kwestiach realiów wczesnośredniowiecznej Skandynawii. Dysonans między tymi opiniami a treścią książki jest tak duży, że – pisząc najłagodniej, jak się da - wyżej wymienieni panowie są o niebo lepszymi pisarzami niż recenzentami.
Przygotowując się do pisania drugiej części, Lewandowski sięgnął do troszkę innego zbioru książek niż poprzednio. Wciągnął się w wizje interakcji między czerwonoskórymi mieszkańcami Ameryki Północnej a brodatymi wędrowcami z północnej Europy. Na podstawie kilku publikacji, podanych zresztą w posłowiu, wysnuł prostą opowieść wpisującą się w typowy schemat, według którego biały człowiek trafia do wioski Indian, gdzie zostaje uleczony i zaakceptowany jako swój. Tym razem białym przybyszem jest młody Wiking znany czytelnikom z poprzedniej części, który ratował życie salwując się ucieczką przed wysłannikami nowego władcy Szwecji. Miał tego pecha, że wcześniej jego ojciec postanowił postawić wszystko na jedną kartę i zaryzykował zbrojne wystąpienie przeciw prawowitym suwerenom, czym naraził się na krwawy odwet i zemsta dosięgła go nawet w Nowym Świecie. O tym opowiadała część pierwsza, druga natomiast przedstawia nam przygody chłopaka, gdy już splątał swe losy z czerwonoskórymi.
Lewandowski stawia znowu na kalejdoskop porównań. Charakterystyczny dla pierwszego tomu styl pisarski pełen niecodziennych zestawień w nowej książce jest wciąż obecny, bijąc czasem na głowę porównania z poprzedniej części. Wytrwali czytelnicy mogą sporządzić sobie listę podobnych zwrotów z obu części, może przydać się na poprawę humoru w ciemne, jesienno-zimowe dni.
Chutliwy Wiking zażywa rozkoszy z córką wodza, młodą i urodziwą „Pocahontas”, która jako jedyna ze wszystkich napotkanych Indian (nie licząc wodza całego plemienia) nosi imię rdzennie indiańskie zamiast polskiej peryfrazy w stylu „Chrapiącego Psa”, „Kamiennego Ostrza”, czy „Spoconych Dłoni”. Myśli młodego bohatera krążą głównie wokół piersi i pośladków napotkanych kobiet (pojawia się także epizod zmysłowej szamanki tańczącej nago w namiocie), czego kulminacją jest absurdalnie komiczna scena w podziemiach, zakończona mokrą plamą na spodniach chłopaka. Mimo takiego marnotrawstwa, nasienie zostaje zasiane, a młody Wiking musi wziąć odpowiedzialność nie tylko za siebie, ale też za swoją przyszłą rodzinę.
Udokumentowanych faktów historycznych mamy w książce jak na lekarstwo, starcie dwóch cywilizacji zamyka się w jednej krwawej potyczce, a wielkie namiętności zostają sprowadzone do podstawowych ludzkich żądz i kilku słodkich słów między młodocianymi kochankami. Autor znalazł również miejsce na modny ostatnio konflikt kulturalny o motywach ekologicznych, w którym nasza planeta poprzez sny szamanki wzywa o opamiętanie, gdyż krucha równowaga natury, raz naruszona, z trudem wraca do swego pierwotnego stanu. A ludzie jak wiadomo, na czele z jurnymi Wikingami, rozmnażają się ponad miarę i eksploatują swą matkę-ziemię do cna, już w czasach wczesnego średniowiecza.
Ci, którym spodobała się pierwsza część, będą zachwyceni, gdyż autor trzyma poziom (ten tom jest z pewnością lepszy od poprzedniego) i widać, że nie zamierza łatwo odpuścić. Osoby, które nabawiły się alergii na pisarstwo pana Lewandowskiego, nie mają czego szukać w tej książce, choć czasem przekora bywa mocną motywacją. Warto jednak pamiętać, że czas na tej ziemi każdy z nas ma ograniczony i nie każda książka leżąca na księgarnianej półce jest warta kilku godzin poświęconych na trzymanie jej w rękach i wczuwanie się w fabułę.
Wartka akcja, proste schematy, płytkie intrygi i brak niespodzianek – to najkrótsza charakterystyka powieści przygodowej o Wikingach autorstwa Radosława Lewandowskiego. Może kolejna część będzie lepsza, ale czy „marny skald”, jak zostaje określony autor w notce biograficznej na skrzydełku książki, jest w stanie stworzyć pieśń godną zapamiętania?