Na twarzy i paznokciach królowały kosmetyki Constance Caroll, a zapach mokrej szmaty unoszący się na szkolnych korytarzach próbowały zniwelować perfumowane dezodoranty Impulse – użyte w nadmiarze. Czasy, które pobłyskiwały jak kula dyskotekowa podczas potańcówki na festynie z okazji Dnia Działkowca, które były drogą transformacji i zachłyśnięciem się sztucznością, wielkością i masowością. Jak margaryna udająca masło czy sztuczna choinka zastępująca prawdziwą.
To czasy szarości blokowisk, w którą wdziera się nagle amerykański uśmiech klauna Ronalda, Ronalda McDonalda. Złote łuki zmieniają przyzwyczajenia i dodają szczypty nowoczesności, a przede wszystkim zamieniają jedzonego w niedzielę po kościele schabowego z ziemniaczkami na zestaw Happy Meal z plastikową zabawką.
Lata 90. to młodość Wiolki – bohaterki Stancji Wioletty Grzegorzewskiej. Wiola przybywa na studia polonistyczne do Częstochowy, gdzie nie zostaje jej przydzielone miejsce w akademiku, ponieważ odległość od jej rodzinnego miejsca zamieszkania nie jest wystarczająco duża. Ten fakt staje się punktem wyjściowym, napędzającym kolejne wydarzenia w jej życiu. Najpierw ląduje w dziwnym hotelu robotniczym, prowadzonym przez jej koleżankę Natkę, gdzie prym wiodą rosyjscy bracia, którzy przytulą jak smutek dopadnie, a jak komuś za wesoło, to i w gębę dadzą. Ale najmroczniejszą stancją będzie dla Wioli Dom Zgromadzenia Sióstr Serca Jezusowego, który w swych murach skrywa tragiczne historie z okresu II Wojny Światowej. Dziewczyna przywdziewa obowiązkowy strój oblatek, szoruje ludwikiem konfesjonały, a ciepłą wodą z płynem do naczyń czyści święte figurki. A jak nikt nie widzi, onanizuje się myśląc o swoim ukochanym panu Kamilu – swojej miłości, której szuka na ulicach Częstochowy. Ścieżką dźwiękową są tu „Abba Ojcze” oraz „Dobry Jezu, a nasz Panie”, a kulisami Jasna Góra z podpitymi maturzystami podążającymi drogą krzyżową.
Stancje są dopełnieniem Guguł, można je czytać jako luźną kontynuację, lub jako osobne dzieło. Można oczywiście powiedzieć, że są wtórne – oczekiwania wobec kolejnej książki Grzegorzewskiej były wysokie, zwłaszcza po tak udanym odbiorze Guguł i międzynarodowym sukcesie, a tu czytelnik otrzymuje po raz kolejny to, co już poznał. Ale odchodząc od wtórności… Stancje są po prostu przepięknie napisane, to język gra tu pierwsze skrzypce, a dopiero za nim podąża historia, prosta historia o dorastającej dziewczynie, jeszcze bez ukształtowanego charakteru, trochę nijakiej, która nie potrafi podjąć konkretnych decyzji, bo to zarówno one jak i przedziwne miejsca wybierają ją, a ona im się tylko bezwolnie poddaje.