Ogrody księżyca. Steven Erikson. MAG 2012
Jestem tak bardzo, bardzo głupi i naiwny. Ile to razy powtarzałem sobie, by jak ognia unikać babrania się z kolejną sagą fantasy? Martin doczytany ledwo do połowy, a cyklów, które porzuciłem – z różnych przyczyn, nie zawsze związanych z mizerną jakością tychże dzieł – już po pierwszym tomie, nawet nie zliczę. W takiej sytuacji rozpoczęcie następnej „wielkiej przygody”, bez zakończenia tych podjętych wcześniej, absolutnie mija się z celem. A już szczególnie grozę budziła we mnie myśl wzięcia na tapetę „Malazańskiej Księgi Poległych” Stevena Eriksona. Wystarczy przejść się do dowolnej księgarni i odszukać półeczkę z książkami tego autora, by zrozumieć, skąd ta niechęć – półeczkę ową wypełniają bowiem grube, nieporęczne tomiszcza, których zaliczenie zabrałoby mi nieprawdopodobną wręcz ilość cennego czasu. A przecież nie robię się młodszy. Zamiast marnować życia na przebywanie w fikcyjnych, bzdurnych światach, niczym jakiś wyalienowany nastolatek regularnie zbierający wciry od rówieśników, mógłbym np. spłodzić wreszcie syna, wybudować dom, posadzić drzewo – zrobić to wszystko, co robią normalni ludzie…
No cóż, dzieci ni widu, ni słychu, zamiast domu zimne mieszkanie, a zasadzić to może mi ktoś co najwyżej kopa w cztery litery. Za to „Ogrody Księżyca” nareszcie za mną!
To z czym to się je?
Malazańskie Imperium – rządzone przez cesarzową Laseen, która do władzy doszła po krwawej rozprawie ze swoim poprzednikiem – od wielu lat toczy wojny na kontynencie Genabackis, z trudem zdobywając kolejne miasta. Po podbiciu Pale malazańczykom pozostało już tylko najechanie legendarnego Darudżystanu – najbardziej okazałej metropolii, jakie widziały ludzkie oczy. Problem w tym, iż i w samym Imperium nie dzieje się dobrze. Mimo czystek wśród szlachty i wojskowych, w malazańskiej armii wciąć służą ci, którzy pamiętają w jakich okolicznościach cesarzowa zdobyła swoją pozycję i tylko czekają na to, by przywrócić stare porządki…
Streścić fabuły powieści Eriksona właściwie nie sposób. To, co przeczytaliście powyżej, to wskazanie przeze mnie na dwa ważne wątki pojawiające się w „Ogrodach Księżyca”. A przecież wspomnieć należałoby o Anomanderze Rake’u i jego latającym mieście zwanym Odpryskiem Księżyca. A co z konfliktem między Podpalaczami Mostów i czarodziejki Tattersail z naczelnym magiem Tayschrennem i przyboczną cesarzowej Lorn? A spiski Węgorza? A próba obudzenia Jaghuckiego tyrana? A przygody kapitana Parana? A Tron Cienia i bliźnięta Oppon? Pod względem mnogości wątków książka Eriksona to prawdziwy fenomen. Samą zresztą lekturę „Ogrodów Księżyca” można podsumować następująco: dzieje się. Dzieje się bez przerwy i chwili wytchnienia. Kolejne zdarzenia, walki, śmierci, zwroty akcji atakują czytelnika zmasowaną falą. Można się od tego zmęczyć, naprawdę. Wszystko tu podporządkowane jest jak największemu efekciarstwu. Tam, gdzie inny autor od czasu do czasu wrzuciłby czy to rozdział, czy kilka bardziej rozbudowanych scen wprowadzających w powieściowy świat (ewentualnie mających na celu zbudowanie odpowiedniego klimatu), Erikson, nie bawiąc się w subtelności, z takimi „duperelami” rozprawia się szybko i jakby od niechcenia, by móc czym prędzej wrócić do komplikowania życia swoich bohaterów.
Czy takie podejście należy skrytykować? I tak, i nie. Wszystko jak zwykle zależy od tego, czego czytelnik oczekuje od lektury. „Ogrody Księżyca” to czytadło i nic ponad to. Zachwyceni będą przede wszystkim ci, którzy nastawiają się na prostą rozrywkę, gdzie liczy się skala i intensywność doświadczeń. Nie uświadczymy w „Ogrodach…” żadnej poważniejszej myśli, a momenty – rzadkie, ale jednak występujące – w których bohaterowie napomykają o swoich traumatycznych przeżyciach z przeszłości i – o zgrozo – starają się wykorzystać te wspomnienia do wysnuwania ogólnych wniosków na temat kondycji moralnej człowieka… Cóż… Pewnie domyślacie się, że wychodzi to raczej śmiesznie, niż podniośle. Jest monumentalnie, mrocznie, z przytupem, a czasami grafomańsko i kiczowato. Jeśli chcesz komuś pokazać, że fantasy to nie tylko krwawa nawalanka, wielkie miecze i oczo-wypalające czary – unikaj „Ogrodów Księżyca”, książki, którą właśnie na takich fundamentach zbudowano. Sam chwilowo jestem na tak. Dla fanów „mięsa” i graczy wychowanych na „Wrotach Baldura”, lubujących się w wielkich, często przerysowanych do granic absurdu przygodach – pozycja obowiązkowa.
Michał Smyk
Ps. Aha, ważna rzecz na koniec. Istnieje opinia – sam słyszałem ją parokrotnie – iż w przypadku pierwszego tomu „Malazańskiej…” pierwsze dwieście stron należy po prostu… zmęczyć. Później zaś już idzie z górki. Potwierdzam, ciężko podłapać styl, w jakim Erikson przedstawia historię, ale jak już się człowiek wkręci, to na amen. Za mną dodatkowo sto stronic „Bramy Domu Umarłych” i tam ten problem nie występuje, od początku jest zacnie i obiecująco. Recenzji spodziewajcie się wkrótce.