Narkopolis. Jeet Thayil. W.A.B. 2015
W „Narkopolis” patrzymy na Indie otulone kołderką opiumowego dymu. Zanurzeni w narkotycznym odurzeniu, przyjmujemy perspektywę przesiąkniętą kwaśnym zapachem ulicy, z której rozciąga się mroczna i intrygująca panorama na świat uzależniających rojeń i niespełnionych nadziei.
Snuta opowieść jest zaraźliwa i przechodzi jak wirus z jednej postaci na drugą, czyniąc ją na chwilę najważniejszą i pozwalając czytelnikowi popatrzeć na świat jej oczami. Za sprawą języka powieści odbywa się to w transowym rytmie, jakby niespiesznie i prędko zarazem. Historia zaczyna się w latach 70., kiedy w spelunkach rządzi opium, a w tle szumi muzyka z „Gorączki Sobotniej Nocy”. Na Bombaj zerkamy z perspektywy młodego mężczyzny, który opowiada o swojej pierwszej opiumowej fajce i khanie, czyli lokalu, w którym dał się jej uwieść. To właśnie wtedy trafił na Dimple, kobietę której wewnętrzny spokój kontrastował z chaosem i obłędem Indii, nawet jeśli był to spokój podszyty lękiem i przejmującą samotnością. Dimple, podobnie jak inny bohaterowie „Narkopolis”: Rashid, Rumi, Lee, Newton Xavier, ucieka w narkotyczną podróż. I właśnie te dziwne stany umysłu, psychodeliczne miraże wypełniające sny, stają się treścią ich życia i główną materią powieści.
Zmiany wywołane czasem zachodzą stopniowo, niezauważalnie – w końcu i tak spowija je narkotyczny sen. Z upływem lat i wypalonych fajek bohaterowie i otaczające ich miasto przeobrażają się, mimo że ciągle trwają w miejscu. Rytm ich życia nadają kolejne porcje odurzających oparów. Zarówno oni jak i Bombaj, zaczynają się marszczyć i sypać. Tylko, że nie jest to opowieść o brawurowym upadku, o przyczynach i konsekwencjach czy kursie obranym na jakąś moralność. Tu nie chodzi o żadne memento, danie komuś nauczki ani napominanie, jak żyć. Mimo gnających zdań i szalonego tempa, w jakim się je pochłania, czas opatulający bohaterów nie wydaje się pędzić. Upadek jest powolny, jak łuszczenie się starej farby, jak wyrzynanie kolejnych zmarszczek na strudzonych twarzach. Płyną lata, opium przechodzi do lamusa, wypiera je garad (kiepskiej jakości heroina z Pakistanu), a potem chemia – jeszcze mocniejsza wersja najmocniejszych dragów dla biednych. Wybuchające na ulicach zamieszki przypominają, że i na zewnątrz toczy się jakieś życie, że to miasto ma jeszcze innych mieszkańców i inne problemy, ale są one wyłącznie tłem dla niespiesznego ćpania. Z drugiej strony, jest to tło wymowne, ważne. Czujemy napięcie i konflikty między muzułmanami a hindusami, jesteśmy w religijnym tyglu, w świecie niezliczonych bóstw i niewielu tabu. Płynna jest granica między płciami, sacrum a profanum, a także tym, co realne i wyimaginowane. I chyba tylko tutaj, w Indiach, ktoś może deklarować, że „[…] że zna nie tylko tysiąc jeden imion Boga, ale też tysiąc jeden imion heroiny, i czasem wszystko mu się myli”[1].
„Narkopolis” porównuje się z twórczością Burroughsa i De Quinceya, zresztą w pewnym momencie przywołuje ich i Dimple, wspomniana już bohaterka powieści. Nazywa ich wtedy „historykami zła” i wymienia ciągiem z Baudelairem i Cocteau. Jej rozmówca widzi w nich „ćpunów, popaprańców którym się poszczęściło”, i może ma trochę racji, zwłaszcza jeśli odczytywać jego słowa w kontekście wypowiedzi Jeeta Thayil’a, który stwierdził, że jego trwający 20 lat nałóg nie był czasem zmarnowanym, skoro „dało to takie efekty”. Efektem można nazwać na przykład nominację do Nagrody Bookera 2012 i kilka innych prestiżowych wyróżnień, a także liczne tłumaczenia oraz zapowiedź ekranizacji.
Kalina Lubicz-Stabińska