„Conan i pradawni bogowie”, Robert E. Howard, Rebis 2011
Czekając na barbarzyńcę.
Dobre pomysły – na dodatek zrodzone ze szlachetnych intencji – zawsze warte są nagrodzenia. Nie ma co ukrywać: wydawnictwo Rebis doskonale zdawało sobie sprawę z faktu, iż niewiele pieniędzy uda się wycisnąć z ponownego wypuszczenia na polski rynek książkowej wersji przygód najsłynniejszego w dziejach ludzkości barbarzyńcy. A ponieważ wciąż wolę łudzić się, że żyję w świecie pełnym dobrych ludzi, o idealistycznym spojrzeniu na świat, wydanie „Conana i pradawnych bogów” traktuję właśnie jako realizację misji przypominania i kultywowania dzieł starych mistrzów (a do takich literackich tytanów z całą pewnością należał Robert E. Howard), a nie wyłącznie skok na kasę.
No tak, ale skąd u mnie ta pewność, iż „Conan” nie zacznie sprzedawać się niczym świeże bułeczki, prawie natychmiast trafiając na szczyt listy bestsellerów i przy okazji napychając kabzy panom z poznańskiego wydawnictwa? Cóż, kilka ładnych lat już minęło, odkąd opowiadania o Conanie Cimmeryjczyku były dostępne na księgarnianych półkach i jakoś nikt do tej pory nie palił się, by ten stan rzeczy zmienić, prawda? Kłopoty z uzyskaniem praw do tytułu? A może nie był to biznes na tyle dochodowy, by warto było o takie prawa powalczyć? Proszę spojrzeć na strony popularnych serwisów aukcyjnych – stare wydania prozy Howarda wyceniane są na jakieś śmiesznie niskie sumy, a chętnych kupców pomimo tego wciąż brakuje. Starsi stażem czytelnicy i tak już mają za sobą wędrówkę po świecie ery hyboryjskiej, a młodsi…
A młodsi zachwycają się „Pieśniami lodu i ognia”, „Malazańską księgą poległych”, lub też sagą wiedźmińską. Kto by się w czasach wielotomowych, rozbudowanych i epickich historii przejmował losem jakiegoś umięśnionego dziada, z fatalną fryzurą, i prawie osiemdziesięcioma latami na karku?
To jest właśnie ten punkt recenzji, w którym teoretycznie powinienem zacząć bronić zbioru „Conan i pradawni bogowie” przed bezpodstawnym porównywaniem Go do współczesnej literatury fantastycznej: zawodzić, że przecież gdyby nie barbarzyńskie opowieści Andrzej Sapkowski pewnie nigdy nie wymyśliłby postaci Geralta z Rivii (a przynajmniej nie w tej formie, jaką znamy), a wiele ważnych powieści fantasy po prostu by nie powstało. Mógłbym bez końca rozpisywać się, jak to dzika i nieokiełznana osoba Conana Cimmeryjczyka natchnęła całe rzesze dzisiejszych mistrzów słowa i właśnie przez ten pryzmat należałoby rozpatrywać twórczość Roberta E. Howarda.
Naprawdę, mógłbym. Ale po co? Wszystkie tego typu rozważania rozbijają się o jeden, istotny fakt: „Conan i pradawni bogowie” to świetna książka, która broni się doskonale sama i przy wystawianiu oceny absolutnie nie trzeba jej dawać żadnej taryfy ulgowej.
Tak, wiem, historie te są proste, a od pewnego momentu sprowadzają się w gruncie rzeczy do tego samego: pokonać przedwieczne/niewysłowione/odrażające zło (od razu widać, że Howard prowadził przez długi czas korespondencję z H.P. Lovecraftem) i zgarnąć całusa od pięknej, niepokornej dziewczyny. Prawda, miłośnicy wielotomowych, orgiastycznych epopei, z mrocznymi przepowiedniami, boskim (a co najmniej królewskim) pochodzeniem głównego bohatera i zwrotami akcji występującymi średnio co trzeci rozdział, mogą poczuć się zawiedzeni. A mimo to twierdzę, że powinni przełamać własną niechęć i sięgnąć jednak po „Conana i pradawnych bogów”. W wędrówkach Cimmeryjczyka tkwi bowiem siła, która powoduje, iż nawet takie bojące się własnego cienia chucherko, jak autor tej recenzji, ma ochotę chwycić za miecz i wyruszyć w poszukiwaniu przygód. Czysta magia pióra i wytworzonego przez Howarda klimatu, moi drodzy.
A sam Conan? Eh, takich herosów już się nie tworzy! Cimmeryjczyk – wbrew czarnej legendzie wytworzonej przez hoolywodzkie filmy – nie jest wyłącznie chodzącym pojemnikiem na testosteron, a mężczyzną nietuzinkowym, namiętnym, odważnym i pełnym życia, posiadającym swój prosty – acz nie prostacki – system wartości, który trzeźwo potrafi spojrzeć na otaczający go świat, a trafnością własnych osądów nie raz mógłby zawstydzić człowieka „cywilizowanego”.
That’s my kind of Hero!
Na Croma, dlaczego jeszcze czytacie te słowa?! Do księgarni, ale już!
Michał Smyk