Przegląd końca świata: Feed. Mira Grant. Sine Qua Non 2012
Nigdy chyba nie pojmę mechanizmu, który stoi za rodzeniem się kolejnych popkulturowych mód. Wiem za to jedno: nie cierpię zombich. Tak po prostu. "Żywych trupów" nie czytałem. Filmów Georga Romero nie oglądałem i obejrzeć nie zamierzam. Dobra, widziałem "Martwicę mózgu" i śmiechu miałem z tego co niemiara (aż dziw, jak ostatecznie skończył reżyser tego dzieła, czyli Peter Jackson. Niezbadane są ścieżki życia ludzkiego...), ale to tylko wyjątek potwierdzający regułę. W "Dead Island" grałem przez jakąś godzinę – odrzuciło mnie. Serii "Resident Evil" nie poświęciłem nawet tych głupich sześćdziesięciu minut.
Powtórzę raz jeszcze: nie cierpię zombich. I fakt ten, moi drodzy, czyni mnie idealnym kandydatem do zrecenzowania książki "Feed" Miry Grant, traktującej o... Tak, tak. Żywych trupach.
Dostaję więc powieść o tematyce jakże bliskiej mojemu sercu i z opisu zamieszczonego na ostatniej stronie dowiaduję się, iż mam do czynienia z dziełem nominowanym do nagrody Hugo. Pierwsze uczucia: szok i konsternacja. Aż musiałem posiłkować się internetem, by zweryfikować tę informację. Naprawdę? Zombie i najbardziej prestiżowy laur w świecie fantastyki? No bez jaj! Jasne, komiksy autorstwa Roberta Kirkmana zgarniały już nagrodę Eisnera, no ale na miłość boską... Czyżby na zachodzie naprawdę nie mieli już czego czytać?
Nie pozostało nic innego, jak zasiąść do lektury i raz jeszcze zmierzyć się z własnymi uprzedzeniami, które przez wiele lat starałem się z czułością pielęgnować.
W roku 2014 naukowcom udało się stworzyć lek na raka. Ale to nie wszystko. Grypa i przeziębienie również odeszły do lamusa! Wydawałoby się, że człowiekowi nic już więcej do szczęścia nie było potrzeba (prócz pieniędzy i miłości, ale to dyskusja na inny tekst...). Problem w tym, że oba te lekarstwa połączyły się i zmutowały w straszliwego wirusa, który po śmierci nosiciela przywracał jego ciało do życia. No dobra, do "prawie" życia. I tak oto ludzkość – zamiast rozkoszować się egzystencją pozbawioną chusteczek do nosa – musiała zmierzyć się z nowym, poważnym zagrożeniem, czyli z żywymi trupami.
Dwadzieścia kilka lat po tym wydarzeniu Georgia i Shaun Mason – rodzeństwo blogerów i dziennikarzy – zostaje zaproszonych do uczestniczenia w kampanii prezydenckiej senatora Petera Rymana. Wymarzona praca i pierwszy krok ku wielkiej karierze? Tak, ale tylko do czasu, gdy Masonowie nie wpadną na trop wielkiego spisku, którego ujawnienie może nie być w interesie wielu wpływowych osób w państwie, a które nie cofną się przed niczym, by ich tajemnice nie ujrzały światła dziennego...
Pierwsze zaskoczenie: jak na powieść o zombich, to strasznie ich tu mało. Jasne, co chwila się o żywych trupach wspomina, a świat stworzony przez Mirę Grant to miejsce, gdzie obecność truposzy odcisnęła swoje piętno na niemal każdej dziedzinie życia (swoją drogą, autorka świetnie wykreowała książkową rzeczywistość). W przeciwieństwie do większości tego typu dzieł, tutaj nasz gatunek nie został niemal wybity do nogi, więc nie wystarczyło ukazać grupki ostatnich ludzi na ziemi, którzy muszą desperacko odpierać ataki nieumarłych. Pani Grant naprawdę solidnie i logicznie opisała, jak mógłby wyglądać nasz żywot, gdybyśmy na co dzień musieli się zmagać z zombiakami. To samo tyczy się relacji między Georgią a Shaunem – fantastycznie i wiarygodnie rozpisane postaci. Czytelnik ani na moment nie zwątpi, iż rodzeństwo to kocha się na zabój i jest w stanie dla siebie zrobić absolutnie wszystko), ale samych jatek z udziałem umarlaków uświadczymy niewiele. Bo też i "Feed" to nie klasyczny gore z ręką, nogą i mózgiem na ścianie, a raczej miks horroru, thrillera politycznego i komentarza dotyczącego współczesnych mediów.
Ano właśnie. Współczesne media. Jarosław Kaczyński byłby dumny z książkowego przekazu: gdy zombie powstali z martwych, media zawiodły społeczeństwo. Zamiast bić na alarm, oszukiwały i ukrywały prawdę. Tylko dzięki blogerom (i wiedzy wyniesionej z filmów m.in. Georga Romero) ludzkość przetrwała. To blogerzy jako pierwsi poinformowali o epidemii i to oni również przekazywali empirycznie potwierdzone sposoby na poradzenie sobie w nowej, zadziwiającej i niebezpiecznej sytuacji. Dlatego właśnie para głównych bohaterów nie została wykreowana na tradycyjnych dziennikarzy – Masonowie są niezależni, nie muszą dbać o interesy koncernów i wydawców, mogą się skupić tylko na tym, co najważniejsze. Na prawdzie. Wątek dotyczący pracy i poświęcenia Georgii i Shauna jest być może najważniejszy w całej powieści. W "Feed" dziennikarze/blogerzy to nie pulchni celebryci, opisujący świat bez wychodzenia z wygodnego studia, ale świetnie przeszkoleni zawodowcy, którzy muszą radzić sobie zarówno z obsługą broni, jak i godzić się z bolesnym faktem: chcesz świeżego, dobrego newsa? Musisz zaryzykować swoim życiem.
Warsztatowo nie ma się czego przyczepić. "Feed" czyta się płynnie i – co o wiele ważniejsze - z dużą przyjemnością. Tylko i aż tyle.
Wady? Trochę mało się dzieje na tych prawie pięciuset stronach. Przydałoby się nieco więcej napięcia (choć jeden zwrot akcji jest cholernie zaskakujący). No i sam spisek jest jakiś taki... Mdły? Za mało rozbudowany? Coś w tym stylu.
Koniec końców muszę przyznać, iż "Feed" nie żeruje na marzeniach coraz liczniejszej grupy osób, która z utęsknieniem wzdycha do wybuchu zombie-apokalipsy. Tak po prostu. A wiecie, dlaczego powieść Miry Grant broni się jako samodzielny tytuł? Gdyż książki godne polecenia nie potrzebują, by niosła je fala aktualnych trendów (a cóż bardziej modnego, niż wiecznie spragniony twojego mózgu zombie?).
Przemawiają do mnie wyłącznie rzeczy dobre, teraz i zawsze... Przemawia do mnie "Feed" Miry Grant.
Michał Smyk