Szczurynki. Olga Gromyko. Papierowy Księżyc 2015

Szczurynki - Olga Gromyko

1

Najstraszniejszy Zwierz

 

Letnie wakacje spędzałam na wsi. Świeże powietrze i witaminy prosto z grządki ściśle wiązały się z plewieniem tychże grządek, a także dbaniem o rozległe babcine gospodarstwo, kiedy ona sama szła do pracy w kołchozie. Odnosiłam się do tych obowiązków bardzo poważnie: nakarmić kury, nałamać kozom gałązek, przynieść kaczkom rzęsy, narwać trawy dla królików… Miałam wielką słabość do królików. Babcia wzięła je na moją prośbę, ale zajmowałam się nimi tylko ja. Czyściłam klatki, karmiłam, i dobierałam reproduktorów.

No i proszę, po dwóch latach rygorystycznych eksperymentów moje trudy zostały uwieńczone sukcesem: ulubiona króliczka urodziła sześć czarujących malców rzadkiej i interesującej maści. Trzy dni skakałam z radości i co chwilę biegałam patrzeć, jak króliczęta rosną. A potem maluchy zaczęły gdzieś przepadać, po jednym co noc.

- Pewnie królica je zjada – zawyrokowała babcia, niepodzielająca mojego zapału do króliczej hodowli. – Pewnie jej czegoś brakuje w jedzeniu.

Klatka była zawalona po sam wierzch różnymi witaminizowanymi smakołykami, a jednak króliczęta wciąż znikały bez śladu. Bez śladu aż do czwartej ofiary. Tym razem znalazłam w klatce prawie do czysta obgryziony szkielecik. Na ocalałych resztkach aksamitnej skórki wyraźnie odznaczały się ślady zębów. Drobnych, nie króliczych.

- Szczury – zawyrokował sąsiad, kiedy pokazałam mu straszliwy dowód rzeczowy. – U nas kradną kurczęta, nie tylko króliki. Trzeba nastawić pułapki.

Z pułapek mieliśmy tylko łapkę na myszy. Jak udowodniło nocne doświadczenie, szczur nie doznał żadnych obrażeń, co najwyżej strat moralnych, które nie były na tyle wielkie, by przeszkodzić mu zeżreć kawałek kiełbasy z haczyka. I przedostatniego króliczka.

Babcia obiecała przynieść z pracy pułapkę na szczury, a tymczasem obie z kuzynką uzbroiłyśmy się w polana i zorganizowałyśmy dyżury przy klatce.

Miało się już pod wieczór, szopa była otwarta, siedziałam tuż obok klatki – aż tu nagle wewnątrz zaczęło się zamieszanie i piski.

Rzuciłam się ku niej, zajrzałam przez pręty i po raz pierwszy ujrzałam Szarego Szczura.

Bestia wydała mi się wielkości niemalże królicy, która w przerażeniu miotała się obok – a szczur stał nieruchomo, niczym statua.

Kilka niekończących się sekund gapiliśmy się na siebie, a potem zwierzak rzucił się w bok i przesączył przez szczelinę między deskami, jak rtęć.

Dyżury już nie były potrzebne. Szczur zabijał profesjonalnie – jednym ugryzieniem w podstawę czaszki.

Wieczorem babcia przyniosła samorobną pułapkę: dwie deski, z jednej strony połączone zawiasem, z drugiej strony była mniej więcej dziesięciocentymetrowa rozpórka, do której należało zamocować przynętę. Z wierzchu kładło się cegłę.

 

 

Zorientowałam się w tym piekielnym urządzeniu, nastawiłam je i całość władowałam na wierzch króliczej klatki. Klatka zadrgała i w tejże chwili spod jej dna wyskoczył ten sam ogromny szczur. Nie zwracając uwagi na nasz wizg i uzbrojoną w pałkę babcię, przebiegł po kuzynce, z jej ramienia przeskoczył na ścianę z bierwion i szurnął na stryszek z sianem.

Okazało się, że przez cały ten czas bestia cierpliwie wisiała głową w dół pod dnem klatki, czekając, aż sobie pójdziemy. Jednak wstrząs spowodował, że szczur nie utrzymał się i spadł.

Okropnie się tamtego dnia przeraziłyśmy. Nadal pamiętam, jak skamieniałyśmy ze strachu, a potem zgodnie wrzasnęłyśmy i rzuciłyśmy się do ucieczki. I przez całą noc trzęsłyśmy się pod kołdrami, bo a nuż szczur - chytry, bezczelny i zwinny - podkradnie się i poprzegryza głowy również nam?!

Rano już od progu zobaczyłam, że pułapka się zatrzasnęła.

Szczur był ogromny. Może miał z tym coś wspólnego ciężar cegły, ale przecież nie rozpłaszczyłaby go wzdłuż. Króliczy morderca był równy rozmiarem desce i tylko długi bury ogon w całości zwisał na zewnątrz.

Rzuciłam zwłoki kotu, a ten, zaryczawszy jak lew, wywlókł je z podwórka, widocznie żeby pochwalić się kumplom. Z żywym szczurem rzadko który kot ośmiela się zmierzyć!

Niestety, ten potwór nie był jedyny. W ciągu tygodnia udało się przytrzasnąć jeszcze dwa, coraz mniejsze, a potem szczury wyciągnęły naukę z błędów poprzedników i przestały… nie, nie leźć do pułapki, tylko szarpać za przynętę. Po prostu objadały ją na miejscu.

Królicze klatki trzeba było przerobić na siatkowe, z drobnymi oczkami, ale po tej historii jakoś straciłam entuzjazm do hodowania królików. I obawiałam się szczurów jeszcze przez piętnaście lat, póki… sama nie przyniosłam ich do domu.

P.S. Dziki dorosły pasiuk jest zdolny przecisnąć się przez dwucentymetrową dziurkę i skoczyć z miejsca na metr, a z rozbiegu na dwa metry. Szczur hodowlany niekiedy ugrzęźnie i nie doleci, ale i tak się stara.

Od tłumaczki: Pasiukiem w Rosji nazywa się szczura wędrownego (Rattus norvegicus) i postanowiłam zachować w przekładzie tę urokliwą nazwę.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

2

„Rok szczura”

Czasami pisarze muszą robić dziwne rzeczy. Na przykład łazić po piwnicy z zapalniczką (sprawdzając, na ile wystarczy i co za jej pomocą można zobaczyć), studiować grzyby jadalne z atlasem w ręku (wydanie siódme, poprawione i zmienione) lub czytać śmiertelnie nudne podręczniki do fizyki (bez szczególnych sukcesów, ale przynajmniej próbowałam!). Albo hodować szczura, żeby jak najbardziej prawdopodobnie opisać jego zwyczaje.

Zapewne dla osiągnięcia pełnego realizmu powinnam pojechać na babciną wieś i złapać sobie prawdziwego dzikiego pasiuka, idąc na niego jeden na jednego z siatką na motyle. Jednak ja małodusznie postanowiłam się ograniczyć do hodowlanego szczurka z rynku.

Było to w marcu, a pogoda nijak nie mogła się zdecydować między zimą a wiosną (zresztą na Białorusi te dwie pory roku niezbyt się różnią między sobą). Szczury wszelkich rozmiarów i kolorów marzły w małym plastikowym wiwarium z dziurkami, zbite w kupkę, z której sterczały tylko czubki smętnych pyszczków.

I tylko jeden malutki czarno-biały szczurek siedział samotnie i gryzł sucharek, pogardliwie ignorując ciosy zadawane przez los.

- To dziewczynka? – zagaiłam. Zdążyłam przeczytać w Internecie, że dziewczynki są mniejsze i mniej cuchną. W sam raz dla szczurofoba.

- Dziewczynka! Dziewczynka! – zapewniła mnie gadatliwa sprzedawczyni, sprawnie pakując szczurka do… pustego kartonika po kosmetykach. – Przy tym bardzo rzadkiej i ciekawej maści – husky!

Później się okazało, że tę „bardzo rzadką i ciekawą maść” uważa się niemal za skazę, gdyż nie jest to kolor, a zmiana koloru w miarę dorastania zwierzęcia (patrz słownik). Kiedy wyłazi w nieodpowiednim momencie, hodowcy bardzo się irytują. Ale wtedy zapłaciłam półtora raza więcej, niż za całkiem zwykłego białego szczura.

 

Szczury „rzadkiej maści husky”

W domu biedactwo, ochrzczone jako Falka, przespało prawie dobę, zwinąwszy się w kłębek w kącie. Potem ziewnęło, przeciągnęło się, otrząsnęło i zaczęło się zachowywać, jakby mieszkało tu od zawsze. Przetaszczyć do schowanka kilogram szczurzej karmy z pakietu? Nie ma sprawy! Przebiegać z jednego ramienia na drugie do oprawce okularów? Proste jak budowa cepa! Niespodzianie skoczyć z klatki na przechodzącą obok panią? Ależ proszę bardzo, ona tak zabawnie piszczy!

Po kilku dniach po mojej szczurofobii nie zostało śladu. Szczur okazał się nie „chomikiem z ogonem”, a zdumiewająco rozumnym zwierzęciem, niezbyt ustępującym inteligencją kotu (a może trafił mi się swego czasu taki głupi kot?). Szczurek doskonale orientował się w intonacjach głosu i ludzkich nastrojach. Bawił się z ręką, jak szczeniak i przychodził mnie pocieszać, kiedy byłam smutna. Siadał na ramieniu i coś cichutko naszeptywał na ucho, albo nawet lizał policzek słony od łez.

Po upływie tygodnia nieodparte argumenty (dwie sztuki tych argumentów, białych i puszystych) zmusiły mnie do przemianowania Falki na Falka. Tak to już bywa ze szczurami kupowanymi na rynku: zaczynają je sprzedawać tuż po ukończeniu trzeciego tygodnia, zamiast odczekać przepisowe pięć, a w takim wieku określić płeć szczurka potrafi tylko bardzo doświadczone oko. No i zwykle w pakiecie ze zwierzątkiem dostaje się cały zestaw chorób.

Na szczęście wówczas o tym nie wiedziałam, a Falk był równie żywotny i zdrowy jak jego książkowy sobowtór.[1] Później utwierdziliśmy się w mniemaniu, że imię niezwykle silnie wpływa na charakter szczura. Nazwij go Cholerą, a wyrośnie na chudą wyłupiastooką glistę. Daj na imię Wiewiórka – otrzymasz tchórzliwą skoczkę. Atrofia – mysz rozmiarów ciut większych, niż polna.

Falk wyrósł na mizantropicznego, bezczelnego i gryzącego szczuraka, śnieżnobiałego z czarnymi oczami (mój ty maleńki husky!). Mnie niezmienne uwielbiał, ale pozostali członkowie rodziny, krewni i goście bardzo szybko dorobili się pamiątkowych blizn, a Falk całej kolekcji obraźliwych ksywek, które wyniośle ignorował. Muzą był niesamowitą, byle tylko nadążyć zapisywać.

„Pewnego pięknego dnia Falk odkrył, że pani ma nie tylko szlafrok, po którym tak fajnie się biega, czepiając się pazurkami, ale też teren podszlafroczny. Całe rano szczurak z zachwytem kręcił się między szlafrokiem a T-shirtem i był tym tak zafascynowany, że z trudem dało się go stamtąd wyłowić.

Kiedy wieczorem wróciłam do komputera i wypuściłam Falka z klatki, szczur szurnął mi po ręce na ramię, a stamtąd zanurkował za kołnierz. Nie zdążyłam go złapać, gdyż w tej chwili zadzwonił telefon.

- Dzień dobry, Olu! – zabrzmiał w słuchawce nerwowy głos teściowej. – Co tam u was?

Falk właśnie w tej chwili odkrył godne pożałowania okoliczności: pod wieczór ociepliło się, więc nie miałam pod szlafrokiem koszulki. Zapiszczałam coś niecenzuralnego. Szczur z równie gniewnym wrzaskiem spadł i zawisł na tasiemce między miseczkami stanika, machając zadnimi łapkami i ogonem.

- Co się stało? – Teściowa natychmiast się zainteresowała.

- Ten… paskudny włochaty sa-miec…

Falk szybko zorientował się w sytuacji, podciągnął i wcisnął do lewej miseczki biustonosza.

- Co on takiego robi? – zapytała teściowa bardzo złowróżbnym tonem.

„Jakie to fajne!” – zachwycił się Falk, dobrawszy się do bardzo sekretnej części ciała.

- Liże! – zawyłam, próbując ramieniem przytrzymać słuchawkę, jedną ręką pisać na klawiaturze, a drugą wyławiać włochatego zboczeńca, który tymczasem z iście szczurzą sprawnością przeniósł się do prawej miseczki.

- Tam!!! – Nie wytrzymałam, zerwałam się i upuściłam słuchawkę. Prosto na nogę mężowi, który w tej jakże nieodpowiedniej chwili wszedł do gabinetu.

- Dlaczego mnie się tu hańbi i obraża?! – zakrzyknął, urażony.

- To on! – pospieszyłam z odpowiedzią, pokazując palcem na swoją gwałtownie poruszającą się pierś.

- Chodź no tu, zwierzaku! – Obrażony małżonek wojowniczo wsunął rękę do „szczurzej nory”.

Falk natychmiast zazdrośnie ugryzł rywala w palec.

- A to drań! – Mąż gwałtownie cofnął rękę, trzymając szczura w garści i groźnie nim potrząsnął. Na wąsatej mordce nie widać było nawet cienia skruchy. – Już ja ci pokażę!

- Puść, zadusisz go! – Zaczęłam nerwowo podskakiwać dokoła „konkurentów”.

 Wystarczyło, że mąż rozluźnił kułak, a Falk zwinnie się z niego wyślizgnął, przeskoczył na moje ramię i przyczaił pod włosami.

- Dlaczego telefon poniewiera się na podłodze? – zapytał mąż, rozejrzawszy się.

Kiedy podnieśliśmy słuchawkę, dobywały się z niej już tylko przeciągłe sygnały”.

Za to książka wzbogaciła się o nową scenę.

W ciągu półrocza zdążyłam przeczytać tyle literatury o szczurach, że zostałam prawdziwym szczuro-specjalistą, a dzikie podwórkowe pasiuki, nieraz przebiegające mieszkańcom drogę, wydawały mi się starymi znajomymi. Ciekawe, że pasiuki też to poczuły i przestały przede mną uciekać. Czasami nawet udawało mi się je poczęstować batonikiem – co prawda nie z ręki, ale podchodziły do mnie na dystans metra. Zwierzę jak zwierzę, nie straszniejsze od bezdomnego kota czy gołębia.

Tę idyllę zakłócało tylko jedno. Martwiłam się, że biedny Falk cierpi bez towarzystwa istot sobie podobnych, a ja nie mogę poświęcać mu wystarczająco dużo czasu. Nie chciałam brać drugiego szczura, więc kiedy Falkiem zaczęła zachwycać się znajoma hodowczyni – że niby taka z niego cudowna pula genowa – owa pula została jej z bólem serca przekazana. Po czym z powodzeniem rozmnożona.

I na tym teoretycznie moja szczurza epopeja się zakończyła. 

Dobrze, że nie pisałam książki o wężach albo, broń Boże, krokodylach. Domownicy by na pewno nie wytrzymali krokodyla w wannie.

P.S. Szczurynka z „białymi i puszystymi” to jeszcze nie najgorsza rzecz, jaką może wam podsunąć zachłanny albo zwyczajnie niekompetentny sprzedawca. Szczurynka „nadziewana” kolejnymi dziesięcioma szczurzątkami to coś o wiele straszniejszego, zwłaszcza jeśli ma zaledwie cztery tygodnie i zdążyła przeziębić się na wietrze i mrozie.

 



[1] Autorka odnosi się do pracy nad powieścią „Rok szczura”, w której szczur jest jedną z głównych postaci. Kto wie, czy nie najważniejszą! [przyp. tłum.]



Konkursy

Konkurs Szczęścia chodzą parami
Czas trwania: 19-11-2024 - 16-12-2024
Postaw mi kawę na buycoffee.to