Proces. Franz Kafka. Officyna 2016

Proces - Franz Kafka

Pierwsze przesłuchanie

 

Telefonicznie dano znać K., że w ramach jego sprawy odbędzie się w najbliższą niedzielę małe przesłuchanie. Jednocześnie uprzedzono go, że kolejne będą miały miejsce regularnie, no może nie co tydzień, ale często. Z jednej strony, w interesie ogólnym leży jak najszybszy koniec procesu, ale, z drugiej strony, takie przesłuchania muszą być ze wszech miar wnikliwe, a nie mogą się w żadnym razie przeciągać ze względu na towarzyszący im wysiłek. Dlatego wybrano sposób, jakim są krótkie przesłuchania w niewielkich odstępach czasu. Żeby mu nie utrudniały pracy zawodowej, wy­ znaczono ich stały dzień na niedzielę, licząc na zgodę K. Gdyby ten termin mu nie odpowiadał, poszuka się innego. Istniałaby też, dajmy na to, możliwość przesłuchań w nocy, ale pewnie wtedy nie byłby w dostatecznie dobrej kondycji. W każdym razie, o ile K. nie zgłasza zastrzeżeń, termin niedzielny nie ulega zmianie. Obecność jest obowiązkowa, naturalnie, tego chyba nie trzeba zaznaczać. Podano mu numer domu, w którym ma się stawić, na jakiejś przed­ miejskiej ulicy, gdzie jeszcze nigdy dotąd nie był.

 

Wysłuchał tego zawiadomienia, po czym bez słowa odwiesił słuchawkę; od razu postanowił, że pójdzie, na pewno trzeba, rusza proces, a on się musi temu przeciwstawić, niech to pierwsze przesłuchanie będzie ostatnim. Zamyślony stał jeszcze przy aparacie, aż nagle za plecami usłyszał głos; to wicedyrektor chciał skorzystać z telefonu, do którego K. zagradzał dostęp.

– Złe wieści? – spytał wicedyrektor tak sobie, nie żeby się czegoś dowiedzieć, ale żeby go stamtąd wywabić.

– Nie, nie. – K. ustąpił miejsca, ale nie odchodził. Wicedyrektor podniósł słuchawkę i czekając na połączenie, powiedział:

– Mogę o coś zapytać, panie prokurencie? Czy zrobiłby mi pan tę przyjemność i w niedzielę rano wziął udział w wycieczce moją żaglówką? Będzie spore grono, wśród nich na pewno pańscy znajomi. Między innymi prokurator Narwanski. Zechce pan przyjść? Zapraszam!

 

K. próbował uważnie słuchać, co on mówi. Zaproszenie ze strony wicedyrektora, z którym nigdy nie żył za dobrze, nie było błahostką, oznaczało próbę pogodzenia i świadczyło, jak wysoką pozycję osiągnął K. w banku, skoro drugi w bankowej hierarchii urzędnik ceni sobie jego przyjaźń lub choćby neutralność. Takim zaproszeniem wicedyrektor się upokorzył, choć je tylko rzucił znad słuchawki, czekając, aż telefonistka go połączy. Ale K., chcąc nie chcąc, odpowiedział kolejnym upokorzeniem:

– Dziękuję bardzo, jednak w niedzielę jestem niestety zajęty, mam już pewne zobowiązania.

– Szkoda – odparł wicedyrektor, a ponieważ doczekał właśnie połączenia, przeszedł do swojej rozmowy telefonicznej. Nie była krótka, ale K. w roztargnieniu ciągle stał obok. Dopiero na dźwięk odwieszanej słuchawki zląkł się i chcąc choć trochę usprawiedliwić to, że tak bezczynnie tu stoi, powiedział:

– Właśnie telefonicznie dokądś mnie proszono, ale zapomniano podać, na którą godzinę.

– Więc niech pan jeszcze dopyta.

– To nie takie ważne – odparł K., choć osłabił tym swoje i tak wątłe usprawiedliwienie. Wicedyrektor mówił na odchodnym o jakichś innych sprawach, a K. zmusił się do odpowiedzi, ale myślał głównie o tym, że w niedzielę najlepiej pójść na dziewiątą rano, ponieważ o tej godzinie w dni robocze zaczynają pracę wszystkie sądy.

 

W niedzielę było szaro; K., bardzo zmęczony po uroczystości wśród bywalców gospody, gdzie siedział długo w noc, omal nie zaspał. Z pośpiechu nie zdążył ani się zastanowić, ani zebrać w całość różnych planów, jakie snuł przez cały tydzień, ubrał się tylko i bez śniadania poszedł na podane mu w adresie przed­ mieście. Choć z braku czasu rzadko się rozglądał, dziwnym trafem zobaczył trzech urzędników, którzy brali udział w jego sprawie. Wronenkruck i Puchaček jechali mijającym go tramwajem, a Kamieniower siedział na tarasie kawiarni i zaciekawiony wychylił się przez balustradę akurat wtedy, kiedy K. tamtędy przechodził. Wszyscy trzej chyba patrzyli za przełożonym i dziwili się, że idzie piechotą; od pojechania odwiodła go jakaś przekora, czuł odrazę na myśl o skorzystaniu w swojej sprawie z czyjejkolwiek najdrobniejszej nawet pomocy, nie chciał w ten sposób nikogo ani trochę wtajemniczać, wreszcie nie miał też najmniejszej ochoty przez nadmierną punktualność poniżać się przed komisją śledczą. Ale teraz szedł pospiesznie, byle w miarę możności dotrzeć na dziewiątą, choć mu nawet nie podano godziny stawiennictwa.

 

Wcześniej myślał, że już z daleka pozna budynek po jakimś znaku, który sobie nie bardzo wyobrażał, albo po szczególnie dużym ruchu panującym przed wejściem. Ale na ulicy Juliusza, przy której budynek miał się znajdować i u której wylotu K. na chwilę się zatrzymał, po obu stronach stały kamienice bez mała jednakowe, wysokie, szare kamienice zamieszkiwane przez ludzi biednych. We wszystkich niemal oknach kogoś było w ten niedzielny poranek widać. Mężczyźni bez marynarek wyglądali na ulicę, paląc tytoń albo czule i ostrożnie przytrzymując siedzące na parapetach małe dzieci; w innych oknach piętrzyła się pościel, a nad nią gdzieniegdzie mignęła rozczochrana kobieca głowa. Jedni wołali z naprzeciwka do drugich, akurat nad głową K. czyjś okrzyk wzbudził głośny śmiech. Sutereny przy tej długiej ulicy mieściły regularnie rozłożone, dostępne po schodkach sklepiki z różnego rodzaju żywnością. Wchodziły i wychodziły z nich kobiety, czasem dla pogawędki przystając na stopniach. Sprzedawca owoców, który zachwalał swój towar, patrząc wysoko w okna, omal nie przewrócił wózkiem tak samo nieuważnego K. Właśnie w tej chwili jakiś patefon, wysłużony w lepszych dzielnicach, zaczął przeraźliwie grać.

 

K. szedł w głąb ulicy bez pośpiechu, jakby teraz już miał czas albo jakby sędzia śledczy zobaczył go z któregoś okna i wiedział, że się stawi. Właśnie minęła dziewiąta. Budynek stał dosyć daleko, miał wprost wyjątkowe rozmiary, zwłaszcza brama wjazdowa była szeroka i wysoka. Przeznaczono ją widocznie dla konnych wozów dostawczych różnych magazynów; nieczynne teraz, magazyny te, opatrzone nazwami firm, których część K. znał ze swojej pracy, otaczały tutaj wielkie podwórze. Inaczej niż zwykle zaprzątnęły go te zewnętrzności i u wylotu podwórza na chwilę nawet przystanął. W pobliżu siedział na skrzyni bosy mężczyzna i czytał gazetę. Na ręcznym wózku bujali się dwaj chłopcy. Przy pompie stała wątła dziewczynka w nocnym kaftaniku i patrzyła na K., kiedy do jej konwi lała się woda. W rogu podwórza rozpinano między dwoma oknami sznur, na którym już wisiała bielizna do suszenia. Na dole stał jakiś mężczyzna i pokrzykując, kierował pracą.

 

K. zakręcił w stronę schodów, żeby pójść do pokoju przesłuchań, ale po chwili znów stanął, bo zobaczył jeszcze trzy inne klatki schodowe, a niewielkie przejście najwyraźniej prowadziło z końca tego podwórza na drugie. Rozzłościł się, że mu nie opisano dokładniej położenia tamtego pokoju; traktuje się go z dziwnym lekceważeniem lub obojętnością, zamierzał to głośno i wyraźnie powiedzieć. W końcu jednak ruszył pierwszymi schodami, zachęcony wspomnieniem strażnika Wilhelma i jego sentencji, zgodnie z którą wina przyciąga sąd; w gruncie rzeczy wynikało z tego, że pokój przesłuchań będzie przy schodach, które K. wybierze na chybił trafił....

 

 

Fragment w przekładzie Jakuba Ekiera

 


Postaw mi kawę na buycoffee.to