Pestki winorośli i trzy jabłka. Reportaże z podróży do Gruzji i Armenii. Marcin Sawicki. Fundacja Sąsiedzi 2014

Pestki winorośli i trzy jabłka - Marcin Sawicki

Ararat jest dla współczesnych Ormian w równym stopniu mitem, jak i swojego rodzaju znakiem jakości. Najlepszy, oczyszczający krew i myśli ormiański koniak? Oczywiście – Ararat. Piwo? Jeśli ma smakować, to tylko Ararat. Sok? A jakże. Najlepsza nazwa dla firmy, dla drużyny futbolowej, sklepu, restauracji, hotelu? Po co daleko szukać? Proszę bardzo – Ararat. Pytasz o najpiękniejszy widok w Armenii? No jak to? Przecież to oczywiste! Klasztor Chor Wirap! Ze Świętą Górą zwieńczoną pokrytym wiecznym śniegiem szczytem piętrzącą się dumnie w tle. Czyli właśnie tam, gdzie przed wiekami rozłożyła się wspaniała starożytna stolica Armenii, Artaszat. Jej już jednak nie zobaczysz w całej okazałości. Co najwyżej mizerne i smutne ruiny. Po rozlicznych najazdach przez wieki trapiących Hajastan o jej świetności świadczą jedynie skromne resztki. Góra zaś trwa nadal i trwać będzie wiecznie.


Pamiętam moje pierwsze chwile w Armenii, kiedy odczułem wyraźnie, jaką magię przyciągania ma Święty Ararat. Szczyt, o którego tajemniczym magnetyzmie pisał niegdyś Osip Mandelsztam: „Wypracowałem w sobie szósty <> zmysł przyciągania przez górę. Zdołał się już przekształcić w rodzaj kontemplacji i dokąd by mnie nie poniosło, pozostanie już we mnie na zawsze”. Jechałem wtedy w marszrutce do Wanadzor od strony granicy z Gruzją. Niedaleko ode mnie miejsce zajął niewysoki staruszek o spokojnej i łagodnej twarzy, w towarzystwie nie rzucającej się w oczy kobiety w średnim wieku. Jego krewnej z Tbilisi, Ormianki. On też Ormianin. Ale z Ameryki. Ze słonecznej Kalifornii. Przysłuchiwałem się jak rozmawiał, posługując się staranną angielszczyzną, powoli i z pietyzmem dobierając słowa, z czeskimi „plecakowcami”. Takimi, którzy błądzą po świecie dla przyjemności. Chodzą nieogoleni, śpią po parkach, a później wracają do bezpiecznych domów nad Wełtawą. Im właśnie staruszek snuł powtarzaną przez tysiąclecia, tradycyjną i nie znajdującą swojego końca typowo ormiańską opowieść tułacza i emigranta. Opowiadał spokojnym głosem owym beztroskim młodzieńcom o zarośniętych policzkach, że urodził się w Iranie. Do dzisiaj ma tam swój kawałek ziemi. Ale wyjechał z całą rodziną, kiedy zaczęło się robić niespokojnie. Fanatyczni naśladowcy Alego wygrażali pięściami wyznawcom Chrystusa. Po rewolucji ajatollaha lepiej było już tam nie wracać. Nie to, że ludzie źli. Że źle się odnoszą do chrześcijan. Do nich nie ma pretensji i nie chowa żadnej urazy. Ludzie tam tacy jak wszędzie, przeważnie dobrzy. Krzywdy nie zrobią. Tylko reżim podły. Więc wyjechał do tej Ameryki, do swoich, bo Ormian tam sporo. Osiadł, zadbał o rodzinę, zapuścił korzenie. A teraz przyjeżdża na kilka dni do Armenii, do Erywania, odwiedzić krewnych. Przyjeżdża jak pielgrzym do kraju przodków popatrzeć, pierwszy i być może ostatni w życiu raz, w tę stronę, gdzie piętrzy się potężny masyw Świętej Góry Ararat.


Żeby zobaczyć mityczny szczyt, nie trzeba wcale daleko jechać. Armenia to w końcu nieduży kraj, niecałe trzydzieści tysięcy kilometrów kwadratowych, czyli mniej niż województwo mazowieckie. A Ararat jest już całkiem dobrze widoczny z samego Erywania. Lepiej jednak wybrać się jeszcze bliżej, w kierunku tureckiej granicy. Zaledwie pół godziny drogi od stolicy lokalnym autobusem, bo autem nawet jeszcze krócej. Wysiadasz w wiosce Pokr Weki, jeśli wybierasz marszrutkę, a stamtąd to już godzinka na piechotę wzdłuż ulicy. Chyba że ktoś się zatrzyma i podrzuci. Ormianie lubią pomagać, więc możesz na to liczyć. Sam przyjąłem zaproszenie pary życzliwych staruszków, aby zająć miejsce w ich wysłużonym żyguli. Zauważyłem, że w Armenii podwożą cię najchętniej kierowcy tego właśnie auta (skądinąd jednak, takich samochodów na moje oko najwięcej). Ci, którzy prowadzą samochody zachodnich marek, zwłaszcza te duże, terenowe, co najwyżej pozdrowią dźwiękiem klaksonu albo gestem wyciągniętej ręki. Są nawet i tacy, którzy ominą zupełnie obojętnie.


Mimo że do przejścia pozostało zaledwie kilkaset metrów, nie chciałem czynić afrontu spontanicznej gościnności sympatycznych staruszków z żyguli. Tej kaukaskiej dobroci, która nie pozwala, aby przybysz z dalekiego kraju wędrował na piechotę. Usadowiłem się wygodnie na tylnym siedzeniu, opowiedziałem, skąd jestem, dokąd zmierzam, jak bardzo podoba mi się Armenia. Że może nawet bardziej niż Gruzja. Bo jakby taka bardziej autentyczna. W mniejszym stopniu przykrojona do turystycznych gustów. Następnie, jak zwykle w takich sytuacjach na Zakaukaziu, przyszło mi się tłumaczyć z braku potomstwa. Staruszkowie musieli pomyśleć, że muszę być poważnie chory, bo zaniepokoili się takim stanem rzeczy. Później, już na terenie klasztoru Chor Wirap, nie spuszczali mnie z oka. Zaopiekowali się jak własnym krewnym, a nawet zaprosili na wspólną wycieczkę do ruin starożytnej stolicy Artaszat, by popatrzeć wspólnie na resztki hellenistycznych mozaik i fundamenty łaźni.


Jeśli jednak nie trafi się żadne żyguli z życzliwą parą staruszków na pokładzie, spacer do Chor Wirap będzie z całą pewnością przyjemny. Jeśli idziesz latem, wokół zobaczysz kwitnące winnice i plantacje arbuzów. Po drodze do klasztoru, wzdłuż ulicy, rozkładają swoje towary sprzedawcy owoców i warzyw. Udają się tutaj soczyste i wspaniałe, w równym stopniu dla oka, jak i podniebienia. Mięsiste oliwki, soczyste gruszki „gulami”, morele. Traktory, ciężarówki, a nawet załadowane po sam dach żyguli dowożą na przydrożne stragany dorodne arbuzy i słodkie melony „dutma”. Przede wszystkim jednak białe i granatowe kiście winogron, prawdziwy powód do chluby dla miejscowych chłopów. Dwunastego sierpnia uroczyście rozpoczynają się zbiory owoców. Później domowe piwnice zamienią się w gorzelnie i spłyną szlachetnym trunkiem, czyż bowiem Księga Rodzaju nie tłumaczy, iż jedną z pierwszych czynności Noego po opuszczeniu Arki było „zasadzenie winnicy”? Można ją było podobno nawet kiedyś zobaczyć na zboczach Araratu. Dawno temu. Może wygrzewający się w palącym słońcu starcy jeszcze pamiętają. Ale później przyszło trzęsienie ziemi, takie jakie często nawiedzają Hajastan, siejące śmierć i zniszczenie. Gruzy pogrzebały wioskę, klasztor i starodawny sad, w którym pijany Noe nie potrafił ukryć przed potomstwem własnej nagości.


Idąc wzdłuż szosy do Chor Wirap, pośród tego owocowego raju, w oddali, będziesz widział dostojny Ararat. Ten podwójny osamotniony szczyt będzie twoim drogowskazem. Wznoszący się ku niebu na wysokość grubo powyżej pięciu tysięcy metrów, tak blisko ciebie, jakby na wyciągnięcie ręki. Bliżej niż z któregokolwiek innego miejsca w całej Armenii. Jakby góra nie znajdowała się w żadnym obcym kraju, ale tu właśnie, na ormiańskiej ziemi. Zatrzymaj się więc na moment, ale tak, żebyś widział przed sobą stary klasztor Chor Wirap, skromnie przycupnięty, jakby zawstydzony swoją oszczędną architekturą, u podnóża pyszniącego się w majestacie Araratu. Najlepsze to miejsce, aby przypomnieć sobie historię pewnego pogańskiego króla i św. Grzegorza Oświeciciela, apostoła Armenii. Oto i ona…


Powiadają, że niegodziwy pogański król Trdat pogardzał naśladowcami Chrystusa. Kiedy doszła jego uszu wieść o miłosiernych uczynkach i pełnych żarliwej wiary słowach Grzegorza Oświeciciela, rozkazał swoim siepaczom natychmiast go uwięzić. Niegodziwiec zarządził strącić świętego do głębokiej studni pełnej jadowitych żmij. „Głęboka studnia” to w języku ormiańskiego ludu Chor Wirap, stąd właśnie pochodzi nazwa starożytnego klasztoru. Zamartwiał się w swojej samotni św. Grzegorz Oświeciciel, o suchym chlebie i wodzie, oddając każdego dnia swój marny los w ręce Wszechmogącego i Jedynego Boga. Złowrogie węże i żmije nie śmiały czynić mu krzywdy. Przez lat piętnaście cierpliwy i ufający niezłomnie w sprawiedliwość Stwórcy świątobliwy mąż nie tracił nadziei. Dokarmiała go uboga i świątobliwa kobieta, której w równej mierze, co sile własnej wiary, zawdzięczał ocalenie żywota.


Pewnego dnia niegodziwy król Trdat popadł w szaleństwo. Nienasycony krwią wyznawców Jedynego Boga zamordować kazał trzydzieści siedem chrześcijańskich dziewic. Była wśród nich i owa piękna Hriphsime, która odmówiła wstąpienia do monarszego łoża na pohańbienie cnoty. Okrucieństwo nie ukoiło jednak cierpień władcy, który postradał zmysły i zamienił się w wieprza. Trdat wraz ze swoim dworem miotał się na czworakach po komnatach swojego zamczyska, buszował po lasach i zaroślach, zadawał sobie bolesne rany, bluźniąc na równi bogom i ludziom. Zlitował się miłosierny Grzegorz nad losem grzesznego króla. Na prośbę Trdatowej siostry, dobrotliwej Chosrowiducht, wzniósł pokorne modły do Boga. Błagał Pana o łaskę uzdrowienia dla swojego nie znającego miłosierdzia oprawcy. Bóg okazał wspaniałomyślność. Na chwałę swoją i ormiańskiego Kościoła, którego św. Grzegorz Oświeciciel został pierwszym pasterzem. Za jego sprawą runęły posągi pięknowłosej bogini Anahit, pogasły wieczne ognie w świątyniach jej ojca, Ormuzda. Święte gaje padły ofiarą topora, zamilkły frywolne śpiewy trubadurów i radosne odgłosy muzyki, zaś niegodziwy król Trdat sowicie odpokutował swoje przewinienia, dźwigając na własnych plecach kamienne bloki, które zużyto na budowę pierwszych w Hajastanie świątyń wiary chrystusowej.

 

***


Kiedy ruszysz w dalszą drogę, zauważysz, że dojrzałe owoce winogron wierni zabierają ze sobą do świątyni. Tłumy ich zmierzają do Chor Wirap w tę upalną sierpniową niedzielę. Nie bacząc na żar niemiłosiernie lejący się z nieba. Na parkingu pod klasztorem około południa zaczyna już brakować miejsc. Młodzi robią sobie zdjęcia telefonami komórkowymi, szczebiocą beztrosko dziewczęta w wyzywająco krótkich spódniczkach, świadczących o dość swobodnym traktowaniu świętości miejsca. Pomiędzy wysłużonymi żyguli, masywnymi wołgami i nowoczesnymi mercedesami przeciskają się sprzedawcy gołębi. Ptaki są białe, szare. Do wyboru. Jakich dusza zapragnie. Składa się je później Bogu w ofierze, wypuszczając na wolność.


Podczas uroczystego świątecznego nabożeństwa u stóp góry Ararat, w cerkwi św. Bogurodzicy ministranci składają pod ołtarzem ogromne kosze. Są one wypełnione po brzegi dojrzałymi owocami dorodnych winogron. Niczym rogi obfitości, antyczne symbole dostatku i pomyślności zwiastować mają udane tegoroczne zbiory. Wierni przybyli tak tłumnie, że nie dla każdego starcza miejsca w murach niewielkiej rotundy. Przy wejściu prawdziwa kotłowanina. Jedni wchodzą, inni usiłują dostać się do środka. Chociaż na moment, aby po chwili modlitwy ustąpić miejsca następnym. Liturgii towarzyszą pełne dostojeństwa śpiewy. Nakryte chustami głowy kobiet skłaniają się w nabożnym geście pokory, kiedy kapłan unosi przed sobą zdobioną złotymi krzyżami świętą księgę. W powietrzu unosi się intensywny zapach kadzideł. Przez otwór w kopule świątyni przedziera się do zacienionego wnętrza jasny słup światła. Jakby znak boskiej obecności i błogosławieństwa.


Niektórzy wierni zgromadzą się w pobliżu cerkwi św. Bogurodzicy. W niepozornej kaplicy, u ciemnego otworu do studni, gdzie więziony był św. Grzegorz Oświeciciel. Schodząc, w mroku stawiać będą ostrożnie i niepewnie kroki. Stromo w dół opuszczać się będą po śliskich stopniach stalowej drabinki. Wreszcie trafią do niewielkich rozmiarów owalnego pomieszczenia, o ścianach ułożonych z ciemnoszarych masywnych kamiennych bloków, pachnących intensywnie wilgocią i pleśnią. Uklękną w owalnym pomieszczeniu ponurego podziemia wprost na chłodnej posadzce, zapalą świeczkę na skromnym ołtarzyku, na znak pamięci wieloletniej męki św. Grzegorza Oświeciciela. Pochylą z szacunkiem głowy. Metaliczny dźwięk monet wrzucanych do drewnianej skrzynki na datki rozniesie się głuchym echem. Odchodząc, przypomną sobie niektórzy zapewne historię niegodziwego króla Trdata i jego cudownego nawrócenia. A potem po raz kolejny obrócą wzrok w kierunku Świętej Góry Ararat. Tak robili ich przodkowie przed stu, dwustu, pięciuset laty.


Opuszczając klasztor, spoglądam po raz ostatni w stronę krzykliwie ubranych ormiańskich dziewcząt pozujących do zdjęć na tle zaśnieżonych szczytów Araratu.

 

 

Fragment książki Pestki winorośli i trzy jabłka. Reportaże z podróży do Gruzji i Armenii Marcina Sawickiego, która ukaże się nakładem Fundacji Sąsiedzi 1 października 2014 r.


Postaw mi kawę na buycoffee.to