Lizzie to młoda kobieta, która usiłuje posklejać swoje życie. Oddana do adopcji jako niemowlę, nie zna swojej rodziny. Całe życie spędziła w rozmaitych ochronkach. Jako dorosła kobieta próbuje wyrwać się z marazmu i odnaleźć swoją życiową drogę. Postanawia wyruszyć w samotną podróż do Maroka. Poznaje tam przystojnego i tajemniczego Philipa, z którym połączy ją krótki romans. Niedługo po powrocie do Anglii, Lizzie dowiaduje się, że mężczyzna zmarł, zapisawszy jej w testamencie pewną sumę pieniędzy. Jednak by je otrzymać kobieta musi wykonać pewne zadanie... Czy skuszona pieniędzmi Lizzie zdoła wypełnić ostatnią wolę zmarłego?
Nie pamiętam kiedy ostatnio czytałam tak fatalną książkę. Męczącą, nudną i drażniącą. Główna bohaterka to postać dobrze skrojona. Autorka popracowała nad nią i nie można odmówić jej tego, że to postać wielowymiarowa. Niestety, potwornie infantylna, głupia i działająca na nerwy. Lizzie porusza się jak dziecko we mgle. Nie wie czego i gdzie szuka, błądzi po omacku, a jej przemyślenia są w stanie doprowadzić czytelnika do szewskiej pasji. Mimo że sam pomysł na fabułę jest ciekawy, to Cleeves nie była w stanie nic z niego wykrzesać. Ta książka jest w stanie wyssać siły życiowe z najbardziej energicznej osoby. Tempo – brak, rytmika zdań – brak, inteligentne prowadzenie fabuły – brak. Zmory przeszłości to wlokąca się w nieskończoność opowieść o niczym. Sam styl pisarki jest toporny. Nieprzyjemnie i ciężko się to czyta. Kosztowało mnie dużo trudu przebrnięcie przez tę książkę i, nie zawaham się tego powiedzieć, była to droga przez mękę. Tutaj po prostu nie gra nic. Nie można nawet określić tej książki mianem kryminału. To raczej dramat tylko, że brakuje w nim jakichkolwiek emocji. Książka jest tak nużąca, że potrzeba mnóstwo optymizmu i samozaparcia, by w ogóle ją skończyć. Jest to generalnie bezcelowe, ponieważ nawet dobry finał by jej nie uratował, a tu dobrego finału i tak nie ma. Powiem więcej – w tej powieści nie ma nic dobrego poza samym pomysłem na nią. Szorstka, zawierająca okropne dłużyzny, przegadana, a dodatkowo siląca się na intelektualizm. Nie sądziłam, że kiedykolwiek napiszę taką opinię o książce, ale po prostu nie jestem w stanie dostrzec w niej żadnych zalet. Zmęczyła mnie i skutecznie zniechęciła do innych pozycji autorki.
Rozumiem, że każdy pisarz może mieć gorszy czas, ale to, co stworzyła Ann Cleves w ogóle nie powinno ukazać się drukiem. Czytanie tej powieści jest jak dobrowolne poddawanie się torturom – owszem, są tacy, którzy to lubią, ale ja zdecydowanie do nich nie należę. Brakuje tu jakiejkolwiek, najmniejszej choćby dynamiki. Akcji nie ma praktycznie żadnej. Bez względu na to, czy byłam na stronie piątej, pięćdziesiątej piątej, czy sto pięćdziesiątej piątej, odnosiłam wrażenie, że stoję w miejscu. Postać Lizzie, która powinna być motorem napędowym tej historii jest jedynie jej hamulcem. Rany, cóż to za irytująca jednostka. Żadne życiowe doświadczenia, które próbowała nakreślić Cleeves, nie są w stanie racjonalnie umotywować działań tej postaci. W swojej bezbrzeżnej głupocie pozostaje ona niedościgniona. Nie pamiętam, by kiedykolwiek jakiś bohater literacki tak działał mi na nerwy. Uważam, że taka osobowość może pojawiać się w literaturze wyłącznie w roli ofiary seryjnego mordercy. Tylko wtedy byłaby akceptowalna.
Myślę, że Ann Cleeves usiłowała napisać intrygujący thriller. Jakże daleko jej do tego. Powstała męcząca, papkowata historyjka o dziewczynie, która przez swoje psychiczne braki nie jest w stanie w jakikolwiek sposób funkcjonować w społeczeństwie. Każda jej myśl, każda decyzja i każdy ruch to jakieś nieporozumienie. Nie jestem w stanie przyjąć takiej postaci, ani w żaden sposób jej zrozumieć. Zmęczyła mnie Lizzie podobnie jak i cała ta opowieść. Czas spędzony na lekturze tej książki uważam za zmarnowany.