Recenzję dedykuję wszystkim turystom zamkniętym w egipskich, tureckich czy też tunezyjskich enklawach, którzy łapiąc natarczywe promienie słoneczne i popijając kolorowe drinki z palemkami rozmyślają, ile „lajków” dostaną za opublikowanie na Facebooku zdjęć z egzotycznych wakacji.
Są na świecie jeszcze takie miejsca, w których ludzie żyją prawdziwie. Ich szczęścia nie odmierzają dobra doczesne, ale obowiązki życia codziennego. Pogawędka z sąsiadem, bezczynne siedzenie przed domem i obserwowanie rzeczywistości, przyjęcie obcego człowieka pod swój dach i ugoszczenie go w ramach zasady „czym chata bogata” – takie rzeczy już się prawie nie zdarzają w świecie zachodniego dobrobytu, gdzie każdy ukrywa się przed brudną rzeczywistością za bramą pilnie strzeżonego osiedla, do którego nie dostanie się żaden bezdomny poszukujący odpadków w śmietniku.
Nieskalane konsumpcjonizmem zakątki świata, których dziewicza przyroda przyprawia o bezdech, a życzliwość mieszkańców wydaje się być czymś niespotykanym, opisuje w „Zjadłem Marco Polo” Krzysztof Samborski. Już pierwsze obcowanie z książką zachwyca pięknymi zdjęciami, które chciałoby się oglądać w nieskończoność. Samborski na swoim motocyklu przemierza Kirgistan, Tadżykistan, Afganistan i Chiny. Smakuje kirgiskiego ajranu i baraniego oka, w Kazachstanie podaje się za policjanta, żeby wymigać się od płacenia mandatów i łapówek, a na swojej drodze spotyka przedziwne osobistości – Szwajcarów, którzy podróż przez Azję traktują jako terapię i próbują naprawić relacje między sobą, Niemca podróżującego na rowerze, który nie wie dokąd jedzie, ale szuka sensu życia oraz innych wariatów, którzy zmysły postradali podczas samotnej, pieszej wędrówki.
Opisywane przez Samborskiego miejsca należą do świata, którego spokój można bardzo szybko zburzyć. Wystarczy na bezkresnych, tadżyckich terenach wybudować nowoczesne hotele, fabryki i restauracje McDonald ’s, które pozornie podniosą standard życia, ale też bezpowrotnie zmienią życie mieszkańców Azji Centralnej. Jest to świat, który za parę lat może przestać istnieć, dlatego każdy jego zakątek trzeba chłonąć jak najmocniej i jak najszybciej.
To jedna z takich książek, po przeczytaniu której człowiek niespokojnie krąży po mieszkaniu, rozedrgany sprawdza stan swoich oszczędności na koncie i zastanawia się czy jutro nie złożyć wypowiedzenia w pracy. To książka o spełnianiu marzeń i mimo, iż wydaje się to strasznie banalne, to pozostawia ona w człowieku niesamowitą nadzieję na wybudzenie się z letargu dnia powszedniego i podążanie za swoją wrodzoną ciekawością.
Marta Kosicka