Książkowe rozczarowania nie są ani trochę przyjemne. Po odłożeniu przeciętnej, słabej albo bardzo złej książki, czytelnika gnębi poczucie zmarnowanego czasu, który mógł spędzić przy o wiele lepszej lekturze. Zbliżone odczucia mam w tej chwili, gdy w końcu skończyłam Zamkniętą na klucz M.M. Kowalskiej.
Z tyłu książki znajdziemy opis, który brzmi następująco:
„Elizabeth jest typową nastolatką, której dni wypełniają spotkania z przyjaciółmi i chłopakiem oraz nauka. Chociaż jej życie nie jest usłane różami – w dzieciństwie opuściła ją matka, a ojciec prawie nie wychodzi z pracy – dziewczyna stara się dzielnie stawiać czoła przeciwnościom losu. Wszystko się zmienia, gdy w mieście pojawia się nowy chłopak, Clark Stevens. Elizabeth zaczynają nękać problemy ze snem, w jej otoczeniu dzieją się trudne do wytłumaczenia rzeczy, a ona sama plącze się w domysłach, co jest rzeczywistością, a co wytworem jej wyobraźni. Na dodatek coraz częściej zauważa śledzącą ją tajemniczą postać, której zamiary nie wydają się przyjazne…”.
Czy też macie wrażenie, że czytaliście coś podobnego kilka, jeśli nie kilkanaście, razy? Tak samo brzmią prawie wszystkie opisy młodzieżówek, które znajdziecie na półce w księgarni! Pomyślałam sobie jednak: „Może pod tą sztampą kryje się ciekawa historia z dobrze wykreowanymi bohaterami?”. W końcu nie ocenia się książki po okładce. Po opisie też nie powinno się tego robić.
Matko, jak bardzo wielki błąd popełniłam! Nie zdawałam sobie jeszcze z niego sprawy, gdy brałam Zamkniętą na klucz do rąk. Uświadomiłam go sobie dopiero wtedy, kiedy po pierwszych pięćdziesięciu stronach czoło pulsowało mi z bólu, bo z zażenowania przywaliłam w nie dłonią już trzeci raz. Nawet nie wiem, od czego zacząć, tak wiele rzeczy mi się w tej książce nie podobało.
Pierwszą, jaka rzuciła mi się od razu w oczy, jest ogromna ilość tekstu na stronie, bez jakichkolwiek akapitów czy przerywników. Normalnie ściana ciągłego, nieprzerwanego opisu dnia codziennego Elizabeth, od której śledzenia rozbolały mnie oczy, co było nieprzyjemnym doznaniem. Nie wiem, czy to był zamysł autorki, by zrezygnować z używania przycisku enter w czasie pisania swojej książki, czy może to wina kogoś odpowiadającego za redakcję lub korektę, że nie zauważył, jak bardzo męcząca w odbiorze jest taka forma podania tekstu. I gdyby działo się tak co jakiś czas, może bym to jeszcze przebolała. Ale tak wygląda cała książka! Jedyne elementy, przez które mój już i tak słaby wzrok nie cierpiał, to dialogi. Szkoda, że było ich tak mało.
Przejdźmy do głównej bohaterki. Elizabeth Reynolds jest typową postacią z młodzieżówki, której proste i nudne życie niespodziewanie wywraca się do góry nogami, a ona sama musi zmierzyć się z nadnaturalnymi zjawiskami, staje się źródłem zainteresowania niebezpiecznych ugrupowań i nagle to jej przypada najważniejsza rola w całym tym zamieszaniu. Wcale nie ironizuję, to wszystko spotyka Elizabeth, której kreacja niczym mnie nie zaskoczyła, a nawet, co gorsza, wiele razy bohaterka wprowadzała mnie w stan irytacji i zażenowania. Żeby nie być gołosłowną, przytoczę dwa przykłady. Na samym początku historii Elizabeth jest śledzona przez nieznajomego mężczyznę, którego wyraźnie się obawia. Gdy zauważa go pod swoim domem, zamiast jakoś zareagować – wezwać policję, zadzwonić po ojca – dziewczyna tylko obserwuje go i pozwala mu odejść. Jedyne, co robi, to w myślach komentuje jego bezczelność, a potem zadaje sobie pytania: „Skąd pochodził? Gdzie mieszkał? Kim jest jego dziewczyna?”. No litości… Takimi rzeczami przejmuje się Elizabeth chwilę po tym, gdy odczuwała przed nieznajomym strach? W końcu to takie ważne wiedzieć, czy wystający pod jej domem facet jest w związku…
Kolejną sytuacją, w której Elizabeth prawie doprowadziła do mnie do białej gorączki, było jej zachowanie w mniej więcej trzech czwartych powieści, kiedy znalazła się w nowym otoczeniu. Zamiast zachować powagę i czujność, bohaterka była bowiem w niebezpieczeństwie, ona tylko wrzeszczała jak nadąsana pięciolatka, tęskniła za wygodami i przejmowała się tylko tym, czy Clark odwzajemnia jej uczucia. Później również była niezwykle irytująca, kiedy w obliczu zagrożenia marzyła o kąpieli i dobrym jedzeniu, zamiast rozmyślać o możliwościach ucieczki.
Elizabeth dość mocno zszargała mi nerwy, ale w tej konkurencji bezsprzecznie wygrywa William, jej chłopak. Jak bardzo ta postać mnie wkurzała… Jest to typowa (kolejna już!) postać z młodzieżówek, której rola ogranicza się tylko do brania udziału w scenach zazdrości, bójek, kłótni czy zdrad. William jest sportowcem, a na jakich ludzi często kreowani są sportowcy w młodzieżówkach? Na idiotów! I Will zachowuje się jak rasowy idiota-mięśniak. W dodatku to, jak często zwracał się do Elizabeth jakąś pieszczotką, doprowadzało mnie do szewskiej pasji. Kruszynko, cukiereczku, czekoladko jeszcze jakoś zniosłam. Przy paszteciku opadły mi ręce. Sam Will nazwał Elizabeth swoją zabawką w jej obecności, a dziewczyna nijak na to nie reagowała. Nie wiem, ale na jej miejscu trzymałabym się do takiego chłopaka z daleka.
Do trójkąta miłosnego trzeba trojga, przejdźmy zatem do Clarka. Chłopak musi być chyba spokrewniony z Edwardem Cullenem, ponieważ od samego początku wykazuje zainteresowanie główną bohaterką, chociaż uparcie twierdzi, że jest dla niego odpychająca. Ponadto często nie ma go w szkole, ale pojawia się wtedy, gdy Elizabeth potrzebuje pomocy. Skrywa wiele tajemnic i jest oszałamiająco przystojny. Czy nie robi to z niego dalekiego krewnego popularnego wampira? Spokojnie, Clark nie jest nieśmiertelnym krwiopijcą i zdecydowanie brakuje mu charyzmy oraz uroku Edwarda. Jest jednak przykładem następnego popularnego wzorca w literaturze młodzieżowej, czyli nowy, tajemniczy chłopak w mieście, który z niewytłumaczalnym powodów kręci się wokół bohaterki, ni to ją lubi, później temu zaprzecza, potem ją całuje i zawsze przybędzie, gdy ta wpadnie w tarapaty.
Skoro bohaterowie nie są w ogóle interesujący, to może fabuła przykuwa uwagę? Niestety tak nie było. Przez pierwszą połowę nie dzieje się prawie nic, z wyjątkiem nieśmiertelnych dla tego gatunku scen ze szkolnej stołówki, intymnych zbliżeń między główną parą bohaterów i związkowymi dramami. Później akcja nabiera tempa. Niestety, przez wspomnianą przeze mnie wcześniej wadę, w postaci ogromnych ścian tekstu na stronie oraz przeciętnego stylu autorki, co chwilę chciało mi się spać podczas czytania. Strasznie przemęczyłam tę książkę, która do długich nie należy, a czytałam ją dobrych parę dni. Przez sam moment kulminacyjny po prostu przeleciałam wzrokiem, bo miałam już dość tej historii i jej bohaterów.
Styl autorki nie zachwycił mnie. Określiłabym go jako analityczny. Brak w nim finezji, plastyczności czy ironii. O emocjach bohaterów pisze schematycznie. Zamiast pobawić się językiem, nadać mu głębi i wyrazu, stawia na prostolinijność. Nie powiem, że jest to złe, ale czasami czułam, że czytam coś na podobieństwo szkolnego opisu przeżyć wewnętrznych, napisanego według podręcznikowego wzorca. Na miejscu autorki wrzuciłabym trochę na luz i dała się ponieść fantazji.
Na sam koniec muszę wspomnieć o ogromnej pomyłce, jaką jest zaklasyfikowanie Zamkniętej na klucz do gatunku fantasy. To powinno stać daleko od prawdziwej i poważnej fantastyki. Dla mnie to zwykła młodzieżówka z elementami nadnaturalnymi i wątkiem romantycznym.
Odradzam wam lekturę Zamkniętej na klucz M.M. Kowalskiej. Zawiodłam się na niej niesamowicie i po skończeniu, na samą myśl o powrocie do świata stworzonego przez autorkę, do czytania wielce emocjonujących przygód Elizabeth i Clarka, dostaję bólu głowy. W księgarniach znajdziecie dziesiątki książek lepszych od tej.