Od wielu lat czytam książki młodzieżowe, a to pozwoliło mi stworzyć trzy zasadnicze kategorie w tym gatunku. Mamy wybitne młodzieżowki: wartościowe i świetnie napisane, chwytające za serce historie, które długo pozostają w pamięci. Drugi typ to książki przyjemne, ale proste, nazywane przez niektórych odmóżdżaczami. Zwykle sięgamy po nie, kiedy chcemy odpocząć od poważnej literatury. Miło spędzamy przy nich czas, ale to nic genialnego. Ostatnia kategoria to po prostu złe młodzieżówki: nie dość, że słabo napisane, to pomysł nieciekawy albo nieudolnie wykonany, chociaż zapowiadało się inaczej. Do jakiej kategorii należy wrzucić Wynajmij sobie chłopaka Steve'a Blooma?
Brooks Rattigan nie wyróżnia się niczym szczególnym na tle bohaterów innych młodzieżówek. Ma jednego najlepszego przyjaciela, pochodzi z rozbitej rodziny, ojciec nieszczególnie się nim przejmuje, a jego licealne życie kręci się wokół pracy dorywczej i imprez. Brooks ma jednak jedno marzenie: chce studiować na Columbii, i zrobi wszystko, żeby je spełnić. Niestety, los nie jest dla niego łaskawy i podrzuca mu kłody pod nogi w postaci wysokich progów punktowych i małego prawdopodobieństwa, że się dostanie. Brooks oferuje się więc jako osoba towarzysząca na bal kuzynki chłopaka ze swojej szkoły, której nikt nie zaprosił. Nie dość, że nasz bohater przejechał się drogim samochodem, założył smoking od Armaniego i dobrze się bawił, to dostał trzysta dolarów napiwku. I wszystko wróciłoby do normalnego porządku, gdyby nie inni zdesperowani rodzice samotnych lub porzuconych nastolatek, którzy proszą go o pójście z nimi na bal. Oczywiście, nie za darmo.
Sam pomysł na fabułę książki nie jest głupi, ale w tym przypadku leży wykonanie. Przez pierwsze dwieście stron można dosłownie usnąć z nudów. Dopiero potem historia zaczyna się robić przyjemna i nawet zabawna, ale nagle wracamy do słabego stylu z początku. Sposób pisania Blooma nie urzekł mnie; autor zbyt często wrzuca przekleństwa, które moim zdaniem kłują po prostu w oczy i nie przekonuje mnie argument, że skoro to narracja pierwszoosobowa, to bohater ma prawo od czasu do czasu sobie zakląć. Dobrze, ma prawo, ale nie musi tego robić co drugą stronę.
Jednocześnie Brooks potrafi zachować się jak prawdziwy dżentelmen w stosunku do dziewcząt, które zabiera na bal. Nie można mu nic zarzucić w tej kwestii. Widać więc, że nasz bohater potrafi dopasować się do sytuacji, choć jego przemyślenia mogą temu zaprzeczać. W tym wszystkim tkwi jednak jeszcze jedna postać Brooksa, czyli nastolatek, który uważa, że nie dostanie się na uczelnię marzeń, w dodatku tak prestiżową, jest życiową porażką. Brooks jest w stanie zrobić wszystko, żeby się tam dostać. Dosłownie wszystko.
Jednak to nie bohater był elementem, który najbardziej mnie mierził. Robili to rodzice tych wszystkich dziewczyn, które Brooks eskortował na bale i imprezy. Nigdy nie czytałam, żeby amerykańcy rodzice tak bardzo przejmowali się faktem, że ich córka nie pójdzie na bal. U nas w kraju czegoś takiego nie ma. Doskonale pamiętam okres półmetków i studniówek. To nie jest miłe, gdy nie zostaje się zaproszonym na bal, ale nie robi się z tego aż takiej tragedii. I to nie bohaterki Wynajmij... robiły największy dramat z tego powodu, a właśnie ich rodzice, którzy grubo płacili Brooksowi za to, by był ich partnerem. Ba, zdarzyły się takie małżeństwa, które płakały ze szczęścia, że ich ukochana córeczka upiła się i wymiotowała na własnym balu. Ciężkie do uwierzenia, a jednak.
Przez to, że Brooks jest narratorem możemy bliżej poznać jego myśli. Jest to nastolatek, który bez cienia wyrzutów sumienia nazywa swojego ojca dupkiem i nawet nie próbuje zrozumieć czy dowiedzieć się, dlaczego jego ojciec stał się taki, a nie inny. To najbardziej mnie bolało w całej jego postaci.
Plusów w tej książce jest dość mało. Jedna zabawna scena nie uratuje całej powieści. Bogaci nastolatkowie z Nowego Jorku byli w większości ukazani jako płytkie społeczeństwo, które nie przejmuje się brakiem pieniędzy, pomiata własnymi rodzicami i gardzi kimś gorszym. Takim kimś jest właśnie Shelby, obiekt zauroczenie Brooksa. Jedynymi pozytywnymi postaciami była Celia, jedna z klientek Brooksa, Murf, jego przyjaciel oraz Charlie, ojciec bohatera. W szczególności polubiłam Celię, która stanowiła przeciwieństwo Shelby.
Niedawno na Netflixie była premiera filmu Wynajmij sobie chłopaka na podstawie właśnie tej książki. Nie oglądałam go jeszcze, ale z pewnego źródła i z zwiastuna widzę już, że film różni się od książki. Na razie jednak jestem zniechęcona na tyle, że produkcję Netflixa sobie odpuszczę.
Wróćmy do pytania, które zadałam na początku. Czy Wynajmij sobie chłopaka to genialna młodzieżówka, prosta i lekka, a może totalna strata czasu? Z przykrością muszę wrzucić tę książkę do ostatniej kategorii. Historia Brooksa nie była dla mnie lekka, nie wnosiła niczego wartościowego, a wręcz mam wrażenie, że zmarnowałam przy niej sporo czasu, kiedy mogłam czytać coś innego. Istnieje wiele lepszych książek niż ta.
Podsumowując, radzę się zastanowić nad lekturą powieści Steve’a Blooma. Jeśli jednak nadal jesteście jej ciekawi, to spróbujcie. Może dla was ta książka będzie świetną rozrywką. U mnie trafia na listę najgorszych książek przeczytanych w tym roku.